KAMBODŻA - UNTAC'92

Ideę przyświecającą Czerwonym Khmerom najlepiej chyba oddają słowa: „Zachować cię to żaden zysk, zniszczyć cię to żadna strata”


Komunistyczna Partia Kambodży, która objęła władzę w kraju w 1975 r. odpowiedzialna jest za śmierć ok. 30 procent ówczesnych obywateli Kambodży. W wyniku krwawych rządów Pol-Pota ok. 1,5-3 milionów mieszkańców tego kraju zostało wymordowanych.
Pol Pot uważał, że do zrealizowania jego wizji czystości i wcielenia idei kolektywizmu niezbędne jest wytępienie wszelkiego indywidualizmu. Podzielił więc społeczeństwo na trzy grupy, zależnie od pochodzenia społecznego i politycznej przeszłości: penh sith – ludzi posiadających pełnię praw, triem – kandydatów do uzyskania pełni praw i bannheu – nie mających żadnych praw. Penn sith, pochodzący z najbiedniejszych, najsłabiej wykształconych kręgów wiejskich, dostawali pełne racje żywnościowe i mogli wstąpić do każdej organizacji, także do partii i armii. Niemal wszyscy członkowie tej klasy przyłączyli się do Pol Pota w początkowym etapie rewolucji. Triems, wywodzący się w większości także z ludności wiejskiej, byli drudzy w kolejce po dzienną rację żywnościową ryżu i mogli zajmować niższe stanowiska polityczne. Najniższą kategorię, bannheu, stanowili ludzie pozbawieni jakichkolwiek praw, także do żywności. Większość z nich przeznaczona była więc do likwidacji, część została stracona od razu, a reszta miała pracować aż do całkowitego wyczerpania.
Przywódca, z wykształcenia pedagog, i jego ludzie dbali pilnie o edukację najmłodszego pokolenia. Tresura, prawdziwe "pranie mózgu", zaszczepianie miłości do Brata Numer Jeden i do Rewolucji oraz umiejętności zabijania – to cele, jakie sobie stawiali. W całym kraju szalały dziecięce brygady morderców. Dzieci nie mieszkały już z reguły z rodzicami. W momencie ukończenia przez nie szóstego roku życia były oddawane pod opiekę „babciom”, które rozwijały w nich rewolucyjnego ducha poprzez heroiczne opowieści. Następnie, między szóstym a dwunastym rokiem życia przebywały w osobnych kwaterach i były zachęcane do szpiegowania, a nawet denuncjowania swoich rodziców w przypadku naruszenia obowiązujących reguł. Wreszcie, po ukończeniu dwunastu lat stawały się członkami „ruchomych oddziałów” i najczęściej nigdy później już nie widziały swoich rodziców. Miały przyjmować rozkazy i nie zadawać żadnych pytań. Przywódca państwa, paradoksalnie teraz zwanego Demokratyczną Republiką Kampuczy, nie znosił bowiem sprzeciwu wobec swoich planów przebudowy społeczeństwa i kolejno eliminował wszelkich przeciwników, najpierw mnichów, później także przywódców politycznych, oficerów armii rządowej, dawnych urzędników państwowych i wszystkich ludzi wykształconych. Książę Sihanouk był skompromitowany, został umieszczony w areszcie domowym. Trwała permanentna czystka, która miała doprowadzić do powstania społeczeństwa bez przeszłości i bez alternatywy. „Polpotowcy, mimo przeprowadzonej właśnie eksterminacji lekarzy, chlubili się sukcesami w zakresie opieki zdrowotnej. Istotnie, w Demokratycznej Kampuczy nie było już trędowatych, ułomnych, psychicznie chorych i inwalidów. Wymordowano ich…” (za Andrzejem Solakiem)
Kraj był zamknięty dla cudzoziemców, świat był więc pogrążony w błogiej niewiedzy, a może ignorancji dla wydarzeń w Kambodży. Kampucza z uwagi na brak stosunków dyplomatycznych, czy możliwości podróży, a nawet poczt, stanowiła szczelnie zamknięty, warowny obóz stworzony w celu zagłady własnych obywateli.
Naszym celem było doprowadzenie do demokratycznych wyborów i ochrona ludności. Czy nam się to udało ? Mam mieszane uczucia, na pewno nie zaszkodziliśmy i zrobiliśmy dużo dobrego. Mimo dużej aktywności komunistów wybory wygrali monarchiści, a sytuacja zaczęła się normalizować. Ludzie tej planety ponownie usłyszeli o eksterminacji ludności na ogromną skalę w kraju z siódmym cudem świata. Sam Pol Pot zmarł w samotności w 1998r. na atak serca. 


Czy tyran i morderca powinien powinien doczekać się takiej śmierci ?
Rok 1992

I. Centrum Szkolenia -
Jadąc do Kielc byłem prawie pewien, że długo tu nie zagoszczę i niebawem znowu stanę w progu mojego ekskluzywnego M3, które wieszcz E.Gierek postawił z myślą o zadowoleniu robotników.
Zmęczony po długiej podróży krajowym pociągiem TGV, minąłem bramy słynnego Centrum Szkolenia dla Sił Pokojowych ONZ. Idąc aleją kwitnących kasztanów za moimi plecami oficer dyżurny rozdzierał sobie gardło wydając komendę – BACZNOŚĆ-. Oczywiście stanąłem jak wryty.
Koleś dreptający przede mną z gazetą przed nosem chyba nie usłyszał bo w ogóle nie zrobiło to na nim wrażenia. Zastanawiałem się co mnie przyniosło na to zadupie. Kątem oka patrzyłem jak zaczytany twardziel zaczyna się oddalać nie zwracając uwagi na to co dzieje się za jego plecami.
Wreszcie koniec przedstawienia, komendant wsiadł do samochodu po to żeby ostatnie dwieście metrów pokonać na tylnym siedzeniu swojego służbowego fiata.
- Żołnierzu, haallo, żołnierzu - usłyszałem głos oficera dyżurnego, odwróciłem się- nie, nie ty, ten drugi przed tobą
W tym momencie do literata chyba coś dotarło bo zabrał gazetę z przed nosa oglądając się jednocześnie za siebie,
- tak do ciebie mówię- wrzeszczał oficer- a ciebie to komendy nie obowiązują ? –- odczep się facet, nie masz poważniejszych problemów ? – odpowiedział człowiek z gazetą – i podążył we wcześniej obranym kierunku.
Widziałem tylko jak buzująca krew z dużych palców u nóg zalewa oczy dyżurnego, wyciągnął szybko notatnik i nie odzywając się słowem zaczął notować.
- Twardziel, może nie będzie tak źle, a może tu takie obyczaje? - pomyślałem o literacie
Kontynuując swój leniwy krok marszowy w kierunku wejścia do budynku Centrum zauważyłem że kilku żołnierzy mijając mojego zaczytanego kolegę oddało mu honor
- ej, no przestańcie, mówiłem żebyście mi tak nie machali- odpowiadał.
Dochodząc do niego zauważyłem że to już nie najmłodszy dwu-gwiazdkowy chorąży.
- Cześć, Krzysiek jestem - odezwałem się pierwszy- Maciej, skąd jesteś?- ze Szczecina, a ty jesteś pewnie miejscowy, widziałem jak sponiewierałeś oficera dyżurnego- coś ty z Opola jestem, w życiu w wojsku nie byłem, kazali mi założyć ten mundur, to założyłem. Chciałem z wami na misję jechać, no i chyba się uda. Anestezjologiem jestem, a z wami chciałem jako sanitariusz polecieć.
Zbliżaliśmy się do drzwi gdzie wcześniej wchodził komendant ośrodka, mój świeżo poznany kumpel chyba zaczął się domyślać że coś odpalił bo jego rysy twarzy lekko się zmieniły ujawniając zmieszanie.
Mój sześcioosobowy apartament ujawnił swoje pozarywane tapczaniki z epoki kiedy jeszcze chodziłem w pieluchach tetrowych, ale przecież nikt nie mówił, że będzie lekko. Mimo wszystko miałem jakiś wybór bo dwa z nich były jeszcze wolne.
No i stało się, następnego dnia na świetlicy casting na najładniejszego żołnierzyka w ONZ i pytania konkursowe. Pan o niewiadomej funkcji, albo wiadomej tylko może ja znowu czegoś nie usłyszałem pyta wszystkich o prawo jazdy kategorii A,B,C, D… . Ledwo chłopina skończył zdanie a tu las rąk ludzi którzy chcą wojować w kraju który widzieli na mapie lub słyszeli o nim w National Geografic. Cóż począć z moim AB mogę ewentualnie komendanta po jego podwórku powozić. Zniechęcony i zirytowany swoim brakiem kwalifikacji, pewny tego że znowu przywita mnie piękna, kasjerka na dworcu, poszedłem przeczekać tą zawieruchę w jakieś ustronne miejsce zwane świetlicą. Przeglądając obrazki w jakiejś zdezelowanej gazecie z przed kilku miesięcy nagle wyrwał mnie z amoku donośny głos cztero-gwiazdkowego oficera
- Panowie poszukuję kogoś na agregaty prądotwórcze z uprawnieniami –
Rozejrzałem się po sali, ale szału nie było toteż nieśmiałym głosem rzekłem
- ja mam takie uprawnienia – licząc na to że może wzbudzę jego zainteresowanie. Nie pomyliłem się, pytania konkursowe zmieniły się na dane personalne, później już tylko krótkie dwa słowa kapitana - kompania saperów.
Na palarni trwała już ostra dyskusja na temat kto co potrafi, jakie posiada uprawnienia i krytyka sposobu weryfikacji kandydatów. Widać było spore emocje na twarzach dyskutujących, zresztą nie dziwiłem się temu sam byłem w lekkim szoku.
Szybko zapaliłem drugiego papierosa włączając się w dyskusję. Zauważyłem mojego znajomego anestezjologa, który zmierzał w moim kierunku. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- wpisany na listę skazańców ?- zapytał-tak, załapałem się do kompanii saperów, a co u Ciebie, oficer nie groził Ci jeszcze karą śmierci za wczorajsze pokazanie mu miejsca w szyku?
- jeszcze nie, ale chyba nie długo się ujawni, zresztą nie pierwszy raz. Założyli mi mundur, dali pagony, tylko że zapomnieli poinstruować o żołnierskim zachowaniu, mam to gdzieś- odpowiedział z uśmiechem na twarzy.
Po castingu i wszystkich weryfikacjach, nastał piąty dzień tygodnia, znaczy się piątek. Czas się pożegnać z tymi którzy się nie zakwalifikowali i jechać do domu na weekend. Jeszcze tylko pozwolenie od el Comandante i do domciu. Eh, żeby to było takie proste, alee nieee. Jury w składzie trzech wyższych oficerów musiało zadecydować kto pojedzie mamę po pupie poklepać, a kto będzie patrzył czy trawa w Kielcach równo rośnie.
Maciej – literat też by widocznie do domu pojechał, bo przyszedł z zapytaniem co w tym pokoju big brothera należy powiedzieć i jak się zachować.Po pierwsze primo oczywiście należy się zameldować – ktoś wyjaśnił.- Taa, ale komu jak ich tam trzech siedzi- Ano wejdź chłopie i zapytaj się kto jest najważniejszy i temu się zamelduj.
No i wszedł 
Jeszcze przy otwartych drzwiach usłyszeliśmy – Dzień dobry, kto tu jest najważniejszy ? I to by było prawie na tyle, drzwi się zamknęły i w gabinecie naszych „dobroczyńców” przez dłuższą chwilę nastała martwa cisza.
Loża szyderców płakała ze śmiechu, a za drzwiami zaczął się głośny monolog jednego z oficerów typu – jak ty się zachowujesz, kim Ty jesteś, już ja Cię nauczę żołnierskiego zachowania …itd
Anestezjolog wyszedł trzaskając drzwiami, za nim wyleciał jeden z oficerów wrzeszcząc – żołnierzu wrrrróć !!! Doktorek jakoś się tym specjalnie nie przejął, machnął ręką i zniknął za kolejnymi drzwiami.No to sobie pojechał – pomyślałem, sam zastanawiając się jak uzasadnić swój wyjazd.
Weekendy mijały zawsze za szybko. Dwa dni w pociągu, ale mimo wszystko było warto, wiadomo żona, małe dziecko.... Tego mi będzie brakowało – mówiłem sobie myśląc o wyjeździe do kraju o którym sam niewiele wiedziałem.
Któregoś dnia na szkolenie zaprosili nam dziennikarza, który podobno kilka lat wcześniej odwiedził Kambodżę. Pytania do niego były dość proste. Ludzie pytali o krokodyle, piranie, klimat i takie tam inne pierdoły. Słuchając gościa miałem wrażenie, że kolo widział Indochiny tak samo jak ja, tzn w TV.Odpowiadając na pytanie o krokodylach, był lepszy od niejednego dzisiejszego kabaretu. Taaaakie wielkie były te krokodyle. Reszta jego odpowiedzi była równie żałosna.
Ludziska dobrali się w podgrupy. Kielce by night nie wyglądały specjalnie dobrze, toteż lepiej było uderzać w miasto mając wsparcie kolegów.
Którejś soboty, spędzanej niestety w Centrum przy karcianym stole i flaszką browara, jeden z naszych żołnierzy został pobity w sąsiedniej wsi w czasie wiejskiej zabawy. Żołnierz ŻW wskazał na niego paluchem miejscowym osiłkom i chłopak został bez szansy obrony. Poszło o wcześniejsze pyskówki na stołówce którą dzieliliśmy z Placówką Żandarmerii.Pechowo żandarm przyczynił się do pobicia człowieka, który mimo że nieźle oberwał od miejscowych, ćwiczył od dawna sztukę obijania mordy zwanej karate. Takich też miał kolegów i w takiej grupie spędzał swój wolny czas.W odwecie kilkunastu chłopów obytych w kopaniu się po jajach, ruszyło lekkim truchtem, w kolumnie trójkowej w kierunku remizy strażackiej do wsi zwanej o ile dobrze pamiętam Wilcza. Już na miejscu poprosili panie i niepełnoletnie towarzystwo o opuszczenie sali bo zabawa właśnie się skończyła. Niestety kontrowersyjny żandarm jeszcze był na sali.
Leniwie pijąc browara przy kartach, naszą uwagę zwróciło kieleckie radio, które przerwało audycję aby poinformować, że żołnierze Sił Pokojowych zrujnowali całą remizę we wsi (zerwali nawet parkiet) a policja zorganizowała blokadę przy Centrum Szkolenia. Zbaranieliśmy, toż to nasze wojsko. Kolega zerwał się z krzesła w kierunku okna.
- Panowie trzeba działać, przy bramie stoi policja na kogutach.
Narada była krótka, jeden bierze wóz marki Nysa i jedzie w kierunku wsi, reszta czuwa przy płocie, na tyłach jednostki. Czułem się wtedy trochę jak Hans Klos i Janek z Czterech Pancernych w jednym. W efekcie kilkoro ludzi kung-fu wróciło samochodem z „prac poza jednostką” , reszta przewaliła się przez płot, a blokada policyjna się rozjechała bo sprawców zabrakło. Żandarm wylądował w szpitalu na dłuższej kuracji.
Tydzień później przywieźli nam pobitego nieszczęśnika coby sobie sprawców pobicia wskazał. Rzeczywiście oberwał całkiem mocno, cały w bandażach jak mumia, szczęka poskręcana na blachy i druty, do tego chyba jakieś złamanie. Niestety nie był w stanie wskazać winnych, a kozła ofiarnego trzeba było znaleźć. W efekcie do tego haniebnego czynu przyznał się człowiek, który nawet gościa nie kopnął, mało tego nie było go w remizie.
Wzruszające to trochę było, taka prawdziwa solidarność z kumplami. Oczywistą sprawą było, że dostanie wilczy bilet. Dwa dni później pożegnaliśmy kolegę. Za bramą czekała cygańska kapela i cały autokar dla niego samego.
Czas w Kielcach płynie jakoś dziwnie wolno (oprócz weekendów), ale do wyjazdu było coraz bliżej. Teraz najważniejsza była musztra, abyśmy po pożegnalnej mszy mogli godnie przemaszerować przed miejscowymi władzami i naszym biskupem Sławojem w niektórych gremiach zwanym „flaszką”.
Letnie temperatury robiły już swoje, a długie treningi na placu musztry robiły się bardzo upierdliwe, ale przecież i anestezjolog musiał się nauczyć dreptać.Traktowanie nas jak na unitarce też nie napawało optymizmem, ale dałem radę. W końcu nadszedł ten dzień.Pożegnanie nikogo nie zaskoczyło. Msza, później defilada jak na Placu Czerwonym, uświadamianie nam z ambony jakimi to jesteśmy wyjątkowymi peacekeeperami.
Nadszedł czas wylotu pierwszej grupy. Celem była Pattaya w Tajlandii. Super hotele, piękne plaże, nocne życie Tajlandii z laskami na rurach itd. Warto było się szkolić ponad dwa miesiące, myślałem sobie. Coś mnie jednak mierziło pod skórą, że to trochę za piękne jak na naszą armię zbawienia czerwonych Khmerów. Zresztą była to pora deszczy monsunowych, a zaaklimatyzować się było trzeba, i tego będę trzymał, nie ma co rozkminiać – tłumaczyłem sobie.
No i polecieli, a ja zostałem. Dopiero dwa tygodnie później miałem zaznać tych rozkoszy.
II. No to lecimy - cel Kambodża

Apel poranny, dzień przed wylotem prawie nie różnił się od innych. El Comandante ubrał w ładne słowa nasze ostanie 1,5 mca w Kielcach, pleban nas pobłogosławił, władze miasta pogratulowały samozaparcia w dążeniu do celu … znaczy się było kopiuj, wklej i mowa gotowa. Jedna wiadomość tylko przykuła naszą uwagę. Musieliśmy zapomnieć o Tajlandii. Patayya niestety jest za droga na kolejną aklimatyzację, lecimy prosto do Phnom Penh, stolicy naszego docelowego kraju. Dodatkowo pierwsze pieniądze otrzymamy dopiero po ok dwóch miesiącach. W tym momencie niestety cały czar prysł, jak bańka mydlana. Wszyscy wiedzieli, że Rambo przy nas to pikuś, jesteśmy przecież gotowi na najgorsze, ale żeby tak od razu, w monsuny, do Pol Pota, bez chwili relaksu ?

Poczułem się jak chłopczyk, któremu zabrano zabawkę i oddano dziecku z sąsiedztwa.

Był jeszcze czas żeby zrezygnować, ale wtedy zostałbym cieniasem, o nie. Przecież już się pożegnaliśmy z rodzinami, wypiliśmy pożegnalną wódkę z przyjaciółmi, żony i dzieci wylały całe wiadra łez, ja nie płakałem jak przystało na twardziela. Adrenalina przed wylotowa dawała już o sobie znać, bo dziesiątki myśli kłębiły nam się po głowach.

Z dwustu zielonych dolarów zabranych do Kielc, zostało prawie pięćdziesiąt, szału nie było ale przecież tam miało być tanio, damy radę.

Ogromny "Herkules USA" Lockheed C-5 Galaxy właśnie kończył ładować nasze samochody. Część ludzi i większość sprzętu popłynęła już statkiem, a nasz wyczarterowany Airbus A321 Bułgarskich Linii Lotniczych właśnie podstawiał się do tankowania.

Mój pierwszy lot samolotem odbędzie się przynajmniej na porządnym sprzęcie a nie jakąś popierdawką – pomyślałem.

Szef Sztabu próbował wyjaśnić obsłudze samolotu USA, jak mają ładować nasze nowiutkie Tarpany i Stary 266, ale chyba nie bardzo mógł się porozumieć z załogą, bo amerykanie nerwowo gestykulując rękami kazali mu oddalić się od samolotu. Tacy trochę niedouczeni Ci zaprzyjaźnieni żołnierze armii obcej, nie potrafią zrozumieć naszego Pana pułkownika, normalnie kalectwo językowe, nie wspominając już o żołnierskim zachowaniu w stosunku do starszego stopniem.

Wreszcie przyszedł czas żeby zasiąść wygodnie w fotelach podstawionego Airbusa. Wypas, kilka wysuwanych ekranów, trochę kanałów radiowych w podłokietnikach foteli, słuchawki gratis no i stewardesy jakie fajne.

Minę miałem tak poważną zasiadając przy oknie, jak bym latał takimi samolotami co tydzień, przecież nie przyznam się że to mój pierwszy lot, bo powiedzą że burak.

Ocknąłem się kiedy kolega walnął mnie łokciem pod żebra. - Zapnij pasy, lądujemy – oznajmił z miną znawcy sztuki latania. Pomyślałem, że wpadnie kanar i sprawdzi czy mamy bileciki, bo po co można lądować w Arabii Saudyjskiej, przecież my do Kambodży lecimy.

Arabskie lotnisko nie było zbyt gościnne, pod schody po których zszedł pilot podjechały dwa jeepy z uzbrojonymi żołnierzami i nie pozwolili nam zejść nawet na płytę lotniska. Jarać też nie można bo przecież będzie tankowanie. Jednocześnie stwierdziłem, że jak na nocą porę, to trochę ciepło. - Nasze mundury polowe za dnia się nie sprawdzą - pomyślałem i... miałem rację.

Po kilkunastu godzinach lotu mimo, że siedzieliśmy w samych t-shirtach w samolocie robiło się coraz cieplej. Miałem wrażenie, że klimatyzacja przestała działać. Ustawienie wylotu powietrza bezpośrednio na klatę, też nie dawało żadnego efektu. Słońce za oknami Airbusa robiło się coraz bardziej dokuczliwe, a spod naszych skrzydełek do nozdrzy dolatywał już skądinąd znany wszystkim zapaszek. Przez myśl przeszło mi, że powinniśmy niedługo lądować. Nikt już nie miał ochoty na rozmowę za to wszyscy obserwowali horyzont za oknami. Jakieś dwieście chłopa w puszce, która teoretycznie nie powinna oderwać się od ziemi siedziało w nieziemskim skupieniu.

Nad naszymi głowami zapalił się znaczek nakazujący zapięcie pasów, a z głośników usłyszeliśmy głos pilota informujący o lądowaniu.

- W końcu, nareszcie – pomyślałem bo w samolocie zrobiło się naprawdę ciepło.

Chwilę później pilot otrzymał bonus w formie oklasków, za uziemienie w całości tego latającego kolosa.

Już na schodach zacząłem się zastanawiać czy warto z nich schodzić, może by tak kogoś z załogi zapytać czy czasami nie wracają do Warszawy - pomyślałem.

Na płycie lotniska stwierdziłem, że klimatyzacja jednak działała. Dowódcy próbując zebrać nas jakoś do kupy, zorganizowali zbiórkę, jednak ryk silników startujących samolotów, mętlik w głowie i jakieś 45ºC (a może więcej) spowodował, że niewiele do mnie docierało.

Przed lotniskiem czekało na nas kilka kilka Starów 266 bez klimatyzacji, ale z opcją oglądania krajobrazów na żywo.

Jechaliśmy w milczeniu, ślady walk widać było z każdym przebytym kilometrem. Obok ostrzelanych ruin budynków powstały domki z liści palmowych i bambusa, a specyficzny nie znany mi dotąd zapach był wszechobecny. Spore ilości potu spływające spod munduru nie robiły już na nikim wrażenia. Co jakiś czas mijaliśmy miejscowy PKS, tzn motorower z przyczepą a na niej ze dwadzieścia osób. Miejsca obok kierowcy też były nieźle zapchane (GoldWing 1800 by temu nie podołał :) ). Przy drodze biegały sobie golusieńkie umorusane ale uśmiechnięte dzieci, machając nam rękami w geście pozdrowienia i krzyczące - HELLLOOO. Kilka razy udało mi się dostrzec, że niektóre z nich ciągną po czerwonej ziemi AK 47 (Kałasznikowa). Ot pewnie takie zabawki tu mają, nasze dzieci w tym wieku ciągną samochodziki na sznurku. Czym bliżej obozu, tym pojawiało się więcej uśmiechu na twarzach miejscowej ludności. Taki wyraz twarzy ma uczucie zwane nadzieją - pomyślałem.camp dzisiaj 

Ulane z betonu trzy kije golfowe oznaczały kres naszej j podróży. Pattaya to nie była na pewno. Francuskie pole golfowe, prawdopodobnie pozostałość po kolonii była naszym domem na najbliższe trzy tygodnie. Na miejscu okazało się, że mamy do dyspozycji tylko piętrowe koja w betonowych stodołach. Moskitiery nie doleciały, woda też, broń będzie później, ale była stołówka i prysznic o wyznaczonej porze. Twardym trza być, nikt nie narzekał za to każdy myślał żeby jeszcze złapać lot powrotny :). Roje komarów i moskitów nie dawały o sobie zapomnieć od chwili postawienia nogi na grząskim lądzie. Specjalnie nikt się nami nie przejmował, ktoś pokazał „stodołę” i zniknął, dalej radźcie sobie sami. Sąsiedzi bardzo gadatliwi, ale mówili po japońsku, z drugiej strony Bangladesz, też nie za wiele rozumiałem o co kaman. Za to Ci z Afryki zachowywali się co najmniej niestandardowo. Trzymali się za paluszki, machali rączkami i uśmiechali się do siebie jak ja do żony kiedy coś od niej potrzebuję. Szok. - Gdzie jest nasz dowódca, gdzie można wypić szklankę wody, poza tym jestem głodny, czy ktoś tu panuje nad tym całym chaosem, gdzie my kurwa w ogóle jesteśmy ?- pytałem sam siebie.
Razem z deszczem monsunowym dostałem część odpowiedzi.
Butelka wody – 1$, butelka whisky – 1$ i za 1$ całe trzy kukurydziane piwa na miejscowym straganie zwanym już na zawsze – kambodżana.

Przeliczyłem gotówkę, było tego niewiele, całe 46 baksów. Dzięki temu że trafiliśmy tutaj w porze deszczowej, braki wody pitnej można było uzupełnić prosto z nieba a śmierdzące skarpety i gacie wyprać. Nie dało się tylko łapać ryb które po przejściu ulewy fruwały z rowu do innej głębszej kałuży. Ot takie latające stworzonka. Szybko się nauczyliśmy korzystać z tego dobrodziejstwa natury. O spaniu nie było mowy, temperatura w nocy spadła do 40°C, to i tak za gorąco bo wilgotność powietrza była pewnie 100%. Wieczorem częstym zjawiskiem były suche burze. Wałęsaliśmy się w nocy w samych gaciach, bo całe nasze wojskowe umundurowanie było psu na budę. Na dodatek już od piątej rano wszechobecne helołki (dzieci zbierające puszki po piwie) robiły nam pobudkę. Co rano słyszeliśmy podobne teksty typu – Hello mister - później było odliczanie do dziesięciu w naszym ojczystym języku, a na koniec – kurwa, kurwa – i... jak tu się na nich złościć ? Brali puszki, zgniatali je bosymi stopami i znikali w następnej stodole
.

Minęło dwa tygodnie, a od chwili naszego przyjazdu niewiele się zmieniło. Monsun przychodził późnym popołudniem, a zbliżającą się ścianę deszczu można już było zobaczyć z kilku kilometrów. Spora część misjonarzy szybko doszła do wniosku, że na wodę szkoda kasy lepiej pić miejscowe whisky, które w smaku przypominało raczej wymiociny, a zapachem kojarzyło się z odkrytym szambem, ale czego można się spodziewać za jednego dolca. Braki pitnej wody uzupełnialiśmy też mleczkiem z orzechów kokosowych, które w początkowym etapie przecinaliśmy piłą do drewna. No cóż nikt wcześniej nie wyjaśniał jak się do tego dobrać. Miejscowi handlarze byli naszym zaopatrzeniem w papierosy, z dostawą do „domu”. Każdego dnia młoda kambodżanka na piździku (skuter) obładowana kartonami fajek dostarczała towar. Z maryśką też nie było żadnego problemu, można było jarać do bólu.

Myliśmy się w deszczu, nie mieliśmy łączności z krajem, nie działała poczta polowa, kończyły się zakupione w kraju środki czystości. Ludzie zaczęli chorować.

Depresja – znaczenie tego słowa było chyba znane już wszystkim, a to dopiero przecież początek. Wszyscy wiedzieli tyle samo, czyli nic. Byliśmy najgorzej opłacanym kontyngentem w całej Kambodży. Któregoś dnia Bułgarzy zaczęli strajkować, stwierdzili że nie ruszą się z prycz jeśli ich pensja nie wzrośnie do tysiąca dolców. Nikomu nie było już do śmiechu. Ja dostałem swoją ksywkę – Batalajka, (od bateryjki) w końcu miałem ludziom zapewnić energię elektryczną. Patrzyłem z zazdrością na naszych japońskich sąsiadów, którzy każdego dnia otwierali walizeczkę, rozkładali „parasol”, brali słuchawkę do ręki i … rozmawiali z krajem. - Gdybym tylko mógł się z nimi dogadać, poprosić o połączenie z domem, usłyszeć żonę i syna na pewno byłoby łatwiej- myślałem. Niestety japońce nie byli zbyt życzliwi, za to dobrze wiedzieli jak sobie dorobić. Łączność z krajem kosztowała mnie 5$ za minutę połączenia, ale było warto. Teraz, już mogłem wojować, jednocześnie zdawałem sobie sprawę że na taki luksus nie szybko będę mógł sobie znowu pozwolić. Jeden telefon, i świat odzyskał swoje kolory.

My dalej byliśmy pozostawieni samym sobie. Więcej dowiadywaliśmy się od żołnierzy armii obcych, niż od własnych przełożonych. Miało to też swoje dobre strony, nie brakowało nam wolnego czasu. Mogliśmy zwiedzać do bólu miejsca gdzie Pol Pot katował swoich rodaków. Każda wieś miała swoją tragiczną historię. W każdej rodzinie, która przeżyła brakowało zazwyczaj kilku jej członków, wszechobecne były ołtarze z ludzkich czaszek i kości. Przerażeni ludzie bali się wymawiać nawet imienia ich oprawcy, jedynie mnisi buddyjscy opowiadali z przerażeniem o ludobójczej polityce Czerwonych Khmerów. Uświadomili nas jednocześnie że strach miejscowej ludności nie jest bezzasadny, szpiedzy Pol Pota są wszędzie.

Siedziałem ze Sławkiem na stołówce, nasze skośnookie kuchareczki zaserwowały właśnie jakąś zupinę z pędów bambusa i jakiejś fasoli. Zaczęło już pachnieć cywilizacją, bo do obiadu przysługiwał jakiś chłodny napój i owoce. Wymienialiśmy nasze uwagi o organizacji takiej misji w innych armiach, a do naszej dyskusji przyłączało się coraz więcej ludzi. W jednej chwili Sławek wyleciał z krzesła jak torpeda, upadł na podłogę i zaczął się telepać jak przy padaczce. Z ust zaczęła się wydobywać piana. Szybko przewróciliśmy go na bok, ktoś mu włożył do ust łyżeczkę przyciskając język, ktoś inny zaczął wzywać lekarza. Minęło już jakieś dwadzieścia minut, a medyka brak. W końcu Sławek zaczął się uspokajać. Leżał w dalszym ciągu na boku, przeraźliwie charcząc. Nasza wiedza co robić w takich sytuacjach chyba się wyczerpała, zresztą co mogliśmy zrobić więcej. Po około trzydziestu minutach pojawił się doktorek.

Okazało się, że Sławek nie był pierwszy, pozostali czekali już w blokach startowych na powrót do kraju. Temperatura, brak snu, profilaktyczna dawka antybiotyków i stres zaczęły zbierać swoje żniwo. O szczegółach nie byliśmy informowani, zresztą po co skoro atmosfera była już napięta jak skóra na jajach męża Ireny Dziedzic.

Do obozu zaczął przyjeżdżać między innymi mój sprzęt. Agregaty były jednak mocno zalane wodą i pokryte białym nalotem, była to morska sól. Przy próbie odpalenia natychmiast padła prądnica, z której przez chwilę łuk elektryczny walił jak ze starego ruskiego Rubina. Ręce mi opadły. O częściach zapasowych mogliśmy zapomnieć. Zastanawiałem się jak ludziom zapewnić elektryczność w takiej sytuacji, jak podłączyć chłodnię z naszym prowiantem...  Musieliśmy tez wystawić warty, niestety broń nie doleciała. Żołnierze pilnowali sprzętu z wcześniej przygotowanymi kijami bambusowymi.

Czas sielanki w obozie przejściowym zbliżał się szybkimi krokami do końca, kilka ostatnich dni spędziliśmy na zawieraniu nowych znajomości z kolesiami z Bangladeszu. Trochę nas irytowało ich pedalskie zachowanie, ale co tam. Zorganizowaliśmy między innymi turniej piłki siatkowej. Nastawiliśmy się na 100% wygraną, bo jakże by inaczej. Jedyne co nas bolało to brak sportowych strojów, ale przecież nie byliśmy na wczasach. Wojskowe normy przewidywały tylko trampki, BGS-y (bojowe gacie sportowe) koloru ciemny granat i podkoszulka z jakiejś lnianej siateczki. Siła była w nas, i nie mieliśmy zamiaru dać się pokonać jakiemuś prymitywnemu ludowi z Afryki. Ku naszemu zaskoczeniu drużyna przeciwnika przyszła w markowych strojach adidasa ciągnąc za sobą rzeszę kibiców grających na metalowych kanistrach. Średnia wzrostu przeciwnika - 195 cm. Wyglądaliśmy jak klowni po drugiej stronie siatki. Afrykaneria przez cały mecz śpiewała i kibicowała swojej drużynie gardłując tylko im znane teksty. Mecz był bardzo zacięty, całe trzy sety walczyliśmy o to by nie przegrać ich do zera. Wynik był do przewidzenia zanim rozpoczęliśmy grę, 3:0 dla adidasów. Kibole przeciwnika jak zaczęli, tak też mecz zakończyli, grając i śpiewając na swych oryginalnych tam-tamach rozeszli się do swoich kwater, a my dalej udając twardzieli zajaraliśmy po skręcie, co by jeszcze większego doła nie złapać.

III. No to do roboty
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, prawie Pattaya zostawała już za nami. Nasza zabawa w turystów z CWMP (Centrala Wojskowe Misje Pokojowe) dobiegła końca i nadszedł czas zobaczyć co nas czeka w rejonie pełnienia misji. Niestety w obozie przejściowym zostawiliśmy też większość naszych oszczędności, ale żeby żołnierz mógł zapchać kichę, otrzymaliśmy suchy prowiant, przywieziony jeszcze z kraju. Niestety puszki z ESEK dziwnie nabrzmiały i się nietypowo zaokrągliły, a po wbiciu w nie noża sikały jak ja po pięciu browarach. I znowu moja dusza wojownika podpowiadała, że twardym trza być, w końcu pancer wafle się nie zepsuły i są gotowe do spożycia. Na domiar złego kilka dni wcześniej mieliśmy wątpliwą przyjemność obejrzenia musztry paradnej w wykonaniu żołnierzy indonezyjskich na cześć ich poległych w potyczce z czerwonymi khmerami kolegów. Nasz narodowy pesymizm i skłonność do narzekań w tym wypadku mógł być uzasadniony. Batalion w sile dwustu trzydziestu chłopa bez kasy i broni ruszył zawojować nieznany dotąd nikomu zakątek świata.


Póki co nie mogłem narzekać, siedziałem w kabinie naszego Stara 266, w którym temperatura wynosiła na pewno ponad 50°C, a otwarte włazy kabinowe nie zdawały swojej roli bo słońce które się przez nie wdzierało paliło niemiłosiernie. Inni jednak mieli bez porównania gorzej, siedząc na pace wdychali pył unoszący się z bezdroży Kambodży, nie pomagały nawet bandany zawiązane na twarzy. Umorusane twarze żołnierzy wyglądały jak buźki górników po fedrunku na przodku.

Mijaliśmy kolejne osady, jak zaraz po przyjeździe w drodze z lotniska ludzie zachowywali się podobnie. Jedni machali przyjacielsko inni odwracali się tyłem i znikali w zaroślach lub w swoich skromnych chatkach. Jedynie wszechobecne „hellowki” przejawiali zainteresowanie kolumną samochodów i innego ciężkiego sprzętu. Co jakiś czas sprawdzałem swój GPS tzn. skopiowany wycinek mapy z grubą krechą poprawioną flamastrem która miała wyznaczać nam trasę. Prowadzący kolumnę musiał mieć chyba trochę lepsze rozeznanie ode mnie bo tzw mapa niewiele mi mówiła. Nigdzie nie widziałem nazw miejscowości, a nawet jak była jakaś tablica to znaki na niej nie przypominały mi niczego dotąd znanego. Droga przypominała wyboiste safari z nieutwardzoną nawierzchnią, przy której od czasu do czasu można było spotkać khmera za małym straganem z kilku desek, sprzedającego coś w plastikowych butelkach o czerwonym kolorze. Jak się później okazało były to przydrożne stacje benzynowe.

Po kilkudziesięciu kilometrach spotkała nas niespodzianka w formie zerwanego lub wysadzonego wcześniej mostu. Ktoś przed naszym przyjazdem przerzucił dwie szyny kolejowe z luźno poukładanymi deskami. Czarno widziałem tą przeprawę. Samochód osobowy może ostrożnie by po tym przejechał, ale nasze Tatry z naczepami i sprzętem gąsienicowym wymagały czegoś raczej bardziej stabilnego. Po krótkich oględzinach i stwierdzeniu że mostu ni jak się nie da wybudować, a ominąć tego też nie sposób, na drugim końcu naszej przeprawy pojawił się miejscowy wieśniak w swoim stożkowym kapeluszu „non la” i machając ręką która mu pozostała, zachęcał do przejazdu. Nie mieliśmy wyjścia. Kambodży nie odbudują bo my chcemy przejechać, trzeba ruszać. Lekki sprzęt pokonał kładkę dość sprawnie uiszczają wieśniakowi tylko jednego dolca za każdy samochód. Za Starami deski się zwijały, a kierowcy ciężkiego sprzętu powinni dostać jakąś nagrodę za to, że w ogóle odważyli się na to wjechać narażając życie. Jednak po ok dwóch godzinach wszyscy byliśmy już po drugiej stronie. Nasz przewodnik z uśmiechniętą gębą machał nam na pożegnanie nawet swoim kikutem, w końcu parę baksów wpadło.

Po około dwunastu godzinnej jeździe bezdrożami zbliżaliśmy się do celu naszej podróży, na liczniku przekręcił się dwusetny kilometr co oznaczało że kreska na mapie się kończy i zbliżamy się do miejsca które przez kolejne 6 mcy będzie naszym domem. Krajobraz niczym szczególnym się nie wyróżniał. Kilka domków z bambusa i liści palmowych, jakaś świątynia buddyjska, pas dżungli oddalony od drogi może o 800-1000m, palmy kokosowe i pola ryżowe dookoła. Pomiędzy tymi polami tuż przy drodze wystawało kilka ostrzelanych, betonowych ścian ze śladowymi elementami dachu. 


To był nasz dom, nasz Polish Engineer Task Forces. Tutaj zaczyna się nasza misja i nasza przygoda. Od tego miejsca wielu z nas nie będzie już tym kim była wcześniej, a życie naszych rodzin zmieni się diametralnie.

Wyskoczyłem ze Stara jak dowódca kazali rozglądając się dookoła. Nikt nawet nie próbował komentować, czy wyrażać swojej opinii na temat tego co zastaliśmy, bo po co. Optymizm naszego Commandera jakoś się nie udzielał. - Tu poprawimy trochę dach, tu będzie nasza stołówka, tam dalej postawimy kible... - jakoś to do mnie nie przemawiało, a widząc miny kolegów stwierdziłem, że nie jestem w tym sam.

- Co jak komuś zrobiłem że los wysłał mnie na to zadupie świata, przecież nie zdążyłem nawet nikomu zrobić krzywdy przez swoje 26-letnie życie - myślałem, a gardło ściskała mi jakieś dziwne uczucie. Na horyzoncie można było już dostrzec zbliżającą się ścianę deszczu, miejscowi gapie obserwowali nas z uśmiechem na twarzy. Nie wiem czy ten uśmiech oznaczał współczucie, nadzieję czy drwinę. Mężczyźni uzbrojeni w swoje Kałasznikowy, obserwowali nas mniej radośnie. Ich zainteresowanie wzbudził nasz WZT (Wóz Zabezpieczenia Technicznego) z zamontowanym WKMem chyba 12,7mm. Na szczęście wszechobecne hellowki też tu były.


- Skoro żyją tu dzieci to chyba dorosły facet z Europy też da radę – przeszło mi przez myśl.
Monsun nie czekał. Ściana wody która dotarła do nas szybciej niż się spodziewaliśmy nie pomagała nam w rozpakowaniu. Musieliśmy rozłożyć przynajmniej koja żeby wypocząć przed następnym dniem, a noc zaczynała się z chwilą kiedy słońce ginęło za horyzontem. W trakcie ulewy rozstawiłem kilka punktów świetlnych, żeby łatwiej się było poruszać, jednak nie wiadomo co było gorsze brak światła czy roje insektów, które całymi chmarami zlatywały się do lamp i oświetlonych miejsc. Modliszki, żuki wielkości łyżki stołowej, świetliki, i inna latająca fauna wydawała się być nami zainteresowana w tym samym czasie. Kambodżańska noc była czarna jak smoła. Kilku ochotników stanęło na warcie, decyzją dowódcy z kijami bambusowymi, żeby nie zagęszczać powietrza. Głodni, spragnieni, bez moskitier, obserwowaliśmy gwiazdy przez dziurawy dach z którego leciała deszczówka. Po ścianach biegały gekony uganiając się za wszech obecnymi insektami. Wydawały przy tym dźwięki które od początku kojarzyły mi się z z odgłosem jaki wydaje... osioł. O spaniu nie było mowy, wysoka temperatura i wydarzenia minionego dnia nie dawały o sobie zapomnieć. Z odległości ok 100m od nas słychać było jak ktoś seriami strzela z karabinu maszynowego. Nie bardzo mnie to nawet ruszało.

- Co ma być to będzie – myślałem. Patrzyłem jak pociski smugowe przelatują w kierunku odwrotnym do nas. Spojrzałem na zegarek, była 2.00 w nocy.

Pobudka o szóstej rano odbyła się samoistnie, wychodzące zza horyzontu słońce szybko podnosiło temperaturę powietrza, obudziłem się w kałuży własnego potu. Hellowki sprawnie uciekając przed wartownikami już biegały koło naszych łóżek prosząc o puszki po piwie. Rozejrzałem się po obozie, nie wyglądało to najlepiej. Zapasy wody wystarczą może na kilka dni może tydzień, żarcia nie mamy, kibla też, dach trzeba naprawić... Zamiast wykonywać zadania mandatowe musieliśmy najpierw zadbać o siebie. Moim zadaniem na pierwszy ogień było doprowadzić prąd do pomieszczeń gdzie będziemy mieszkać, zasilić kuchnie polową i chłodnię, pilnować żeby to wszystko jakoś banglało. A przede wszystkim uświadomić swoją drużynę, że to co robią, robią też dla siebie.

Miejscowi zaczęli stawiać pierwsze stragany zaraz po świcie. Przyszło mi do głowy, że to dobry objaw. Będzie jakaś współpraca, może będzie można brać na zeszyt.

Pierwsze kilka dni minęło nam na zorganizowaniu obozu, szału nie było. Robiliśmy głównie z tego co udało nam się kupić lub w inny sposób zorganizować.
Chłopaki rozstawili trak do cięcia drewna i cieli wszystko z czego mogła wyjść deska, ja bawiłem się agregatami do których wcześniej na wagę i oko kupowałem co się dało. Oczywiście nikt nie pytał ile to kosztowało, miało działać i o dziwo działało. Specjalista od robienia wody z bagna uwijał się jak termit w kopcu w okresie godowym byśmy mieli co pić. Jedynie kucharz miał wywalone na wszystko. Reszta mostów prowadzących do obozu została wysadzona w powietrze odcinając nas od świata. Nikt nie chciał z nami podpisać kontraktu na dowóz żywności, bo co wieczór mieliśmy „fajerwerki”. Nie strzelali do nas, ale rykoszety co jakiś czas śmigały po obozie. My też nie odpowiadaliśmy ogniem, bo wystarczyło by go nam na krótko.

Toaletę zastąpił nam dół w ziemi z belką do przewieszania dupska. Miało to jednak więcej złych stron jak tych dobrych. Po przejściu deszczu monsunowego dół wypełnił się wodą i a fekalia wypłynęły na wierzch. Załatwiając swoje potrzeby miało się zapaskudzony czubek głowy a robactwo cięło przy tym niemiłosiernie. Nie było mi do śmiechu jak kupa kolegi chlapała moje plecy, a muchy wielkości małego szerszenia gryzły mnie w ...stopy. Większość szła moczyć swoje cztery litery w ryżowisku, jednak nocą bezpieczniej było skorzystać z belki bo węże i inne pełzająco - biegające gady grasowały sobie jak by były u siebie. Jak ktoś nie chciał mieć w uszach odchodów sąsiada, musiał prosić kolegę z latarką w celu rozpoznania i zabezpieczenia terenu w chwilach skupienia. Obok tzw toalety zorganizowaliśmy sobie pralnię, stawiając aż trzy pralki m-ki Frania uzupełniane wodą z nieba, bo żołnierz musi być czysty, a szczególnie ten ONZetowski. Nasze mundury zostały pozbawione rękawów i nogawek, a buty opinacze zastąpione chińskimi adidasami. Jedynie mundury wyjściowe leżały i pleśniały w zasobnikach.

Po tygodniu ciężkiej harówy obóz był jako tako ogarnięty. Musieliśmy się ogrodzić potrójną koncertiną, bo hellowki tak się rozbestwiły że potrafiły nas budzić o czwartej rano i zbierać puste puszki po piwie. Mniejszym dzieciom to jednak nie przeszkadzało, wiły się jak piskorze między drutami nie rysując sobie nawet skóry. Kto pierwszy ten lepszy, a my nie mieliśmy szans na wysypianie. Dzieciakom jednak zawdzięczaliśmy edukację w rozpoznawaniu węży. Jedne były mniam mniam, a na inne reagowały łapiąc się za głowę i znacząco cofając, dając nam w ten sposób do zrozumienia, że tu nie ma żartów. Tak nauczyłem się rozpoznawać pytona od kobry i inne pełzające stworzenia. Często też przy okazji zbierania puszek, zabierali znalezionego węża z pomieszczeń w których spaliśmy do późniejszego skonsumowania.


Na salach gdzie mieszkaliśmy pojawiły się też małpy, najczęściej złapane przez samych lokatorów, które robiły się coraz bardziej upierdliwe a czasami niebezpieczne, ale ostrzegały też o pełzającym zagrożeniu. Mieszkaliśmy po ok trzydziestu chłopa na sali z jedną lodówką, ale co tam i tak stała pusta.

W ciągu dnia miejscowi wieśniacy przerywali ryż na polach, na łąkach pasły się wyścigowe krowy, straganiarze stali się naszym zaopatrzeniem, piździki (motorowery – taksówki) zabierały wieczorem chętnych do pobliskich burdeli, życie zaczęło się jakoś kręcić. Zawieraliśmy już pierwsze „przyjaźnie”. Przyjaźniliśmy się najczęściej z tymi, którzy sprzedawali taniej i na krechę. Kooperacja jednak miała obopólne korzyści. Jednym się wydawało, że odzyskają pieniądze, inni nie chodzili głodni. Ot takie sobie wiejskie życie z sąsiadami przez miedzę.

W końcu przyszedł weekend. Dowódca płk Zioło stwierdził, że to co powie i tak jest bez znaczenia bo będziemy robili co chcemy, a 90% z nas wyląduje w oddalonym o 3km Pursat i będzie się rozkoszowało wdziękami miejscowych panienek w tamtejszych burdelach. Zalecił tylko używania kondomów i powrót w tym samym składzie. Facet mógłby robić za wróżkę w TV i zarabiać na przepowiedniach, jeżeli się pomylił to tylko w tych podanych wcześniej procentach, ale przecież to można zaliczyć do błędu statystycznego. Po komendzie - Rozejść się - w obozie zostały służby, ortodoksyjni katolicy i mocno zakochani.

Szlak został przetarty, miasteczko Pursat to nie metropolia, ale miało swój rynek na którym można było zrobić zakupy i sporo przybytków rozkoszy. Mieszkańców ok 5 tyś, reszta wysiedlona w czasie czystek Pol Pota. Ruiny domów, hałdy śmieci, gnijące owoce na ulicach i na wpół zdziczałe prawie całkowicie wyliniałe i wychudzone psy, a do tego specyficzny zapach, który towarzyszył nam już od chwili lądowania na tej ziemi. 

W rzece Tonle Sap kąpały się dzieci, kobiety robił pranie, a miejscowi chłopi myli swoje bawoły. 

Wylądowaliśmy w jednym z takich przybytków, oczywiście tylko po to żeby ugasić pragnienie. Burdel mama przywitała nas serdecznie jak przystało na gości z Europy, kładąc swojego Kałacha na blacie biurka. Dziewczęta, w większości Wietnamki zaraz dosiadły się do naszych stolików i nie czekając na przyzwolenie zaczęły gmerać w naszych rozporkach. Musiałem jednak stanowczo odmówić  :roll: , przecież chciałem się najzwyklej w świecie napić piwa . Słaba silna wola jednak nie wszystkim jednak pozwalała na taką stanowczość. Zresztą, "...na misji nie zdrada" 

Burdel mieścił się pod podłogą domu na palach, otoczony matami z liści i bambusa. Z tego samego materiału zrobione też były boksy gdzie można sobie było pofolgować z panienką. Za całe 3$ kobitka robiła co sobie klient życzył. Chłopaki jeden po drugim zaczęli znikać w swoich celach. Ktoś głośniej podkręcił muzykę i zrobiło się błogo jak na wieczorze kawalerskim. Ja twardo i zazdrośnie siedziałem przy swoim piwie. 

Wizyta w boksach raczej nie trwała długo, dziewczyny były profesjonalistkami w swojej robocie, a i urody im nie brakowało. Jedynie makijaż nie był w moim guście, bo wszystkie używały jakiegoś prawie białego świństwa, żeby wyeksponować to i owo, jednocześnie tuszując mankamenty. W ich mniemaniu jasna karnacja była lepsza od zdrowej mocnej „opalenizny”. Błędne rozumowanie, przecież każdy z nas lubi trochę egzotyki. 

W nocy słuchałem pracy agregatu. W ciągu dnia musiałem posłać parę niecenzurowanych słów żeby moja ekipa łaskawie ruszała dupska do pracy. Poczucie odpowiedzialności było im obce. Nasz sprzęt przy wysokich temperaturach, nie spełniał do końca oczekiwań, i kilka razy w ciągu nocy trzeba było przełączać się na inny agregat. Niestety byłem w tym sam. 

Kilka dni później szukałem już nowych ludzi do swojej drużyny. Chłopaki z plutonu saperów bardzo chętnie przystali do mnie. Jednocześnie pozbyłem się swoich obiboków, przenosząc ich do ekipy rozminowania. Kolejnej nocy kiedy agregat zaczynał wydziwiać, nowa ekipa była w trakcie usuwania usterki zanim się pojawiłem. 

Mimo, że w weekendy można się było luzować prawie bez ograniczeń nasze morale zaczynało spadać na łeb. Braki wody i żywności, ciężka praca w ciągu dnia, strzelaniny wieczorem, braki w uzbrojeniu i fatalne warunki socjalne nie pomagały nam wykonywać swoich zadań. Wszyscy byliśmy dość mocno pokąsani przez komary i moskity a na naszych ciałach zaczęły pojawiać się wrzody, które pękając odkrywały żywe mięso. Spora część stanu osobowego zachorowała też na dziwne zapalenie spojówek. Oczy piekły i łzawiły jakby ktoś posypał na nie chili, co nie dawało zasnąć choćby na chwilę. Po nieprzespanych kilku nocach, lekarstwem okazała się miejscowa Royal Whisky której smak odzwierciedlała cena 1$. 

Nasz personel medyczny w składzie doktor ostatniego kontaktu pseudonim „grabarz”, chirurg i dentysta niewiele mogli zrobić. Pierwszy zabrał ze sobą tylko altacet i penicylinę, drugi błysnął kilka razy podaniem surowicy po ukąszeniu węża i tyle o nim wiedziałem, trzeci natomiast nie miał kompletnie nic oprócz pustego przygotowanego do zaadoptowania pomieszczenia. Na wrzody sypali penicylinę i liczyli na cud, te jednak się nie zdarzały. Wrzody jakby żyły własnym życiem i jak głowa hydry pokazywały się nowe. Dodatkowo ledwo zaczęliśmy robić cokolwiek, a nasz sprzęt coraz częściej odmawiał posłuszeństwa. Żołnierze z plutonu rozminowania nie posiadali nawet sprawnych wykrywaczy. Większość baterii do nich nadawała się do wyrzucenia. 


Nie wszystko jednak szło tak źle. Czarodziej od wody zasysając berbeluchę wyczarował czystą wodę. Nie nadawała się jeszcze do picia, ale pracował nad tym i coraz lepiej mu to wychodziło. Wreszcie można było wziąć prysznic nie czekając na deszcz.

W między czasie do Pursat przybyła jednostka operacyjna z Malezji, ich zadaniem była między innymi ochrona i wsparcie naszych tyłków w sytuacjach zagrożenia. Byli lepiej uzbrojeni, mieli kupę żarcia i picia, mieszkali w namiotach, ale z jakiegoś powodu nie mieli czym generować prądu. W ramach wzajemnej współpracy podłączyłem im dwa 2kW agregaciki i stałem się przyjacielem jednostki. Mnie najbardziej przypadł do gustu kucharz. Nie wiem czy był mistrzem w swoim fachu, ale dzięki pierwszemu normalnemu posiłkowi, który zaserwował pokochałem go jak brata. Żeby utrzymywać dobro sąsiedzkie stosunki umówiliśmy się na następny weekend w pobliskim lupanarze na wypalenie fajki pokoju. Byłem z siebie dumny. Mimo braków w edukacji jęz. angielskiego załatwiłem tak wiele spraw. Potrafiłem nawet poprosić o dodatkową Coca Colę na drogę. 

Nadszedł dzień 25 lipca, imieniny Krzysztofa. Jako, że miałem w drużynie imiennika nakazałem chłopakom zrobić wypad z obozu, dochodząc do wniosku że pewnie koledzy i tak mi nie odpuszczą i trzeba się będzie trochę z nimi upodlić. Bez sensu jak wszyscy będziemy czekali aż któryś agregat odmówi posłuszeństwa. Ekipa w sile czterech chłopa, a między nimi mój najlepszy żołnierz Jacek, na którego nakazałem zwrócić szczególną uwagę wyruszyli zdobywać pobliskie burdele. 

Jacek był żołnierzem o jakim każdy dowódca mógł tylko marzyć. Pracowity, sumienny, skromny, tryskał elokwencją i... tu jeszcze długo mógłbym wymieniać jego zalety. Zawsze w momencie awarii on był pierwszy na miejscu, a przy okazji potrafił podjąć decyzję i wiele rzeczy zrobić sam. Jedynie w stosunkach damsko – męskich nie miał żadnego doświadczenia. Nie posiadał też żadnych, mnie już poznanych nałogów.

Ja natomiast trochę bardziej doświadczony przez życie, zasiadłem w towarzystwie kolegów do biesiadnego stołu. Ponieważ nam się nie przelewało, toteż nie było za bogato. Suchary i osiemnasto-litrowy kanister skażonego spirytusu musiał wystarczyć. Wodę ognistą doprawiliśmy nie wiem już skąd zdobytym miodem i tak oto spędziliśmy miły upojny wieczór imieninowy. I byłbym o wszystkim zapomniał nawet o tym, że mam jeszcze drugie imię, gdyby nie to, że kilka dni później spotkałem Jacka po prysznicem. Jego przyrodzenie zrobiło wrażenie nawet na mnie. Jednak nie wiedzieć dlaczego, nienaturalny rozmiar nie był dla niego powodem do dumy, ot penis dziwnym zbiegiem okoliczności podrósł od czasu wspomnianego wcześniej przyjęcia imieninowego. 

- Opowiadaj – zagadałem, licząc na to że Jacek zdradzi chociaż trochę szczegółów z ostatnich wojaży 

- Eee tam, nic to, tak jakoś wyszło – odpowiedział z wrodzoną skromnością. 

Cóż nie chcąc chłopaka ciągnąć za język, zawezwałem pozostałych trzech gagatków na rozmowę. 

- Opowiadać mi tu, co zrobiliście naszemu Jackowi – rozkazałem głosem szefa wszystkich szefów. 

- Ano, wodzu normalnie. Jak kazałeś zabraliśmy Jacka na loda. Chlapnął dwa garnuchy miejscowej Whisky i poszedł ku naszemu zadowoleniu z laseczką do boksiku, a że szybko stamtąd wyszedł, to polaliśmy mu jeszcze i po jakimś czasie nie trzeba go już było namawiać, sam zaciągnął kobitę na bara-bara – zagadnął najbardziej wyszczekany ekspert sztuki kochania 

- To nie powiedzieliście mu, że wcześniej należy uzbroić się w ogumienie ? - zapytałem 

- Ano mówiliśmy, ale Jacek tak się rozkokosił, że chyba zapomniał. Później wyszedł na burdelowy taras ( domy na wysokich palach, takie posiadały) i zniknął. Jak go zaczęliśmy szukać to się okazało, że Jacek siedzi dupą w doniczce (miejscowi zbierali deszczówkę do kamiennych zbiorników w kształcie donicy często ustawiając je pod tarasami) i tylko przewraca oczami, ale się nie odzywa. No to, zabraliśmy go na piździku do Pollogu i zanieśliśmy do chirurga. Jak się zapytał co mu jest, to nie chcąc robić siary powiedzieliśmy, że wąż go ukąsił i od tamtej pory tak się zachowuje. Powiedzieliśmy, że to chyba kobra była. No i konował zasadził mu surowicę, ale mu nie pomogła. No to musieliśmy powiedzieć prawdę, bo pewnie podałby mu jeszcze jedną – kontynuował 

- No i co było dalej - 

- No, przewrócił go na brzuch czy jakoś tak, gdzieś go tam naciskał i Jacek zagadał, a jak zagadał to wsadziliśmy go z powrotem na piździka i wróciliśmy w to samo miejsce żeby mu dziewczyny chociaż jakiś masaż zrobiły na te obolałe plecy. Wódz się nie martwi, doktor powiedział, że nie zamelduje dowódcy - 

 Wkrótce nasz męczennik w porozumieniu z doktorkiem pobrał serię bolesnych zastrzyków, a objawy słoniowatości ustąpiły. Ku naszemu zadowoleniu Jacek stwierdził, że woli pilnować roboty jak wałęsać się z kolegami. Jednak zmiany jakie w nim nastąpiły po tych doświadczeniach uważałem za korzystne, bo zawsze nosił w kieszeni gumkę. 
Po kilku tygodniach pracy w obozie, może nie było różowo, ale większość z nas znała już swoje miejsce w szyku i zaczęliśmy wykonywać swoje mandatowe peacekeeperów zadania m.in rozminowywaliśmy co się dało i jak się dało oraz zaczęliśmy budować drogi i mosty. Błysnęła też iskierka nadziei, bo któregoś dnia kucharz oświadczył, że wkrótce w naszym kierunku będzie zmierzał kontener z żywnością. Ehh, co to była za informacja, każdy z nas miał w oczach schabowego czy też kurczaka z grilla i do tego chłodny browarek. Jednak na pierwszy ogień większością głosów padło na rosół. Ja uwijałem się jak tylko mogłem w przygotowani chłodni, widmo zepsutych konserw mobilizowało wszystkich bardziej jak rozkazy dowódcy. Pomagał kto tylko mógł w przygotowaniu miejsca pracy naszego mistrza sztuki kulinarnej. Zbudowaliśmy regały na talerze, wydawkę, kuchnia była podłączona i gotowa, a wszystko to ochraniał piękny zrobiony siłą naszych mięśni dach. 
Wkrótce też zapach unoszący się z kuchni przyciągnął jak magnez 100% stanu osobowego przed oblicze naszego zbawiciela. Jakież było nasze zdziwienie kiedy zamiast pięknego makaronu taplającego się w ślicznym rosołku na naszych talerzach wylądowała bryja która przypominała raczej psa zmielonego razem z budą niż wymarzona zupka. Wściekłości i wybuchu agresji nikt już nawet nie próbował powstrzymywać. - Utopić dziada w tym kotle, zamknąć go w chłodni, wyrwać mu jaja – i inne tego typu pomysły były wykrzykiwane w kolejce po posiłek. Niestety, kucharz i jego ekipa nie mieli pojęcia o gotowaniu. Szczęściem dla nich Dowódca zgrupowania, który pojawiając się w ostatniej chwili rozkazał wyłowić z kotła ocalałe kawałki kurczaka, kucharzowi dał czas do rana na edukację kulinarną, a nam wbrew naszej woli rozkazał rozejść się. Ja byłem wściekły podwójnie, ponieważ przypomniałem sobie o swojej inicjatywie zbierania kasy na dentystę dla kuchmistrza jeszcze w Kielcach. Okazało się bowiem, że nie może z nami lecieć ze względu na braki w uzębieniu. 
Wyłowione mięso nie mogło się zmarnować, resztę wylaliśmy w kuchni na glebę przewracając kocioł do góry dnem. Kucharz w trakcie zamieszania zwiał na bezpieczną odległość, chowając się w pobliskich chaszczach. 
Następnego dnia obiad podano jak przystało na żołnierzy, rosół dupy nie urywał, ale był zjadliwy. Pomocnicy kucharza zostali wymienieni na chłopaków którzy przynajmniej odróżniali pietruszkę od chrzanu. Sam winowajca decyzją Dowódcy niestety pozostał na swoim stanowisku, ale przez jakiś czas w trakcie wydawania posiłków trzymał się w bezpiecznej odległości od wydawki. 
Choroby skóry, oczu i przewodu pokarmowego zaczęły nam doskwierać coraz bardziej, nikt nie wiedział co było tego powodem. Lekarz „kontaktowy” wyleciał na szkolenie do Bangkoku, ale wrócił tak samo głupi jak przed szkoleniem. Niestety warsztaty odbywały się w języku angielskim i nikt nie machał łapami tłumacząc, toteż niewiele wyniósł z tego treningu. 

Na terenie obozu znajdowaliśmy coraz więcej czarnych skorpionów i węży różnej maści, od dusicieli przez kobry i całkiem niegroźne węże „mniam mniam” jak je określały hellowki. Małpy zostały wyłapane i pozamykane w klatkach, koedukacja z nimi niestety nie wychodziła nam na dobre. Sytuacja zaczęła się trochę wymykać spod kontroli, obiecanki że w razie poważniejszych chorób śmigłowiec zabierze nas do szpitala spełzły na niczym. Doktorki załatwili krople do oczu, które powodowały jedynie zabarwienie gałek na niebiesko i dzięki temu wyglądaliśmy jak banda kochających inaczej, natomiast poprawy zdrowotnej nie było żądnej. Dodatkowo dotarła do nas informacja, że pigułki które codziennie profilaktycznie pobieramy przeciwko malarii nie miały atestu. Jakaś szwedzka firma testowała je po prostu na nas. Tego już było za wiele, na nic się zdały nasze protesty do przełożonych, a wszystko co było na piśmie lądowało w koszach na śmieci. Jednak ekstremalna sytuacja zmuszała nas do szybkiego działania. Stwierdziliśmy, że jeżeli kraj się nie dowie w jakich warunkach przyszło nam wegetować to nic się nie zmieni do końca trwania misji. Tekst który spłodziliśmy do Prezydenta RP brzmiał : 















Drogą losowania wytypowaliśmy jednego z nas który z tym meldunkiem uda się na lotnisko i poprosi pilotów o wysłanie naszego raportu od siebie z kraju. 

Udało się, wkrótce w obozie lądowali oficerowie Wojskowych Służb Informacyjnych, którzy sobie znanymi metodami próbowali wyłapać autorów tego listu. Nikogo nie złapali, wszyscy kolektywnie nabrali wody w usta. My natomiast nie takiej reakcji się spodziewaliśmy, w końcu reprezentowaliśmy nasz kochany kraj na drugim końcu świata, robiliśmy co do nas należało, a tu taki afront. Jednak nasza praca nie poszła do końca na marne. Zareagował Rzecznik Praw Obywatelskich , prof. Tadeusz Zieliński, który osobiście przekonał się, że list mówił prawdę. 

Jak można się było spodziewać po wizycie oficerów WSI i tłumaczeniu, że w kraju są strajki i protesty w związku z tym nie bardzo mogą nam pomóc, życie w obozie nie zmieniło się. Dalej borykaliśmy się z tymi samymi problemami. Wkrótce jednak zmieniono nam pigułki, do codziennej konsumpcji zamiast dotychczasowego Arechinu i Daraprimu braliśmy codziennie Doksycyklinę. Wodny czarodziej zrobił jednak rzecz niebywałą. Dotarły do nas wyniki próbek wody, które wcześniej wysłane miały określić czy woda nadaje się do picia po przegotowaniu, czy nie. Okazało się, że możemy pić ją nawet bez przegotowania. Wkrótce, też okazało się, że woda jest tak dobra, że inne kontyngenty zaczęły się u nas zaopatrywać.

Tym faktem zainteresowała się również japońska TV, która nie mogła uwierzyć, że mając takie środki do oczyszczania, można stworzyć wodę zdatną do picia. Japończycy zainteresowali się również sposobem rozminowania terenu. Prawdopodobnie dotarło do nich bowiem, że Polscy saperzy zdani są na rozminowanie bez sprawnych wykrywaczy metalu. Samo pokaz rozminowania, był jedną wielką parodią. Na wcześniej przygotowanym terenie chłopaki w skupieniu szukali uprzednio przez siebie ułożonych min i niewybuchów. Nieopodal na skarpie siedziało sobie dwóch miejscowych khmerów jarających gandzię, którzy z zainteresowaniem przyglądali się temu cyrkowi. Po rozminowaniu, jeden z nich wstał i bełkocząc coś swoim dialektem pokazał palcem gdzie zostały jeszcze dwie miny. 

IV. Prawie jak w domu

Mając trochę wolnego czasu, pojechałem z naszym wodnym czarodziejem zassać trochę błota do cysterny. Przy okazji Sławek obiecał mi pokazać fajne miejsce.
Było już późne popołudnie i nie mieliśmy za wiele czasu. Wieczorami na drogach pojawiały się posterunki i patrole armii rządowej lub czerwonych khmerów. Nigdy nie wiedziałem jak ich odróżnić. Nosili te same mundury, tą samą broń. Zresztą rodzajów broni było tak wiele, że ciężko się było w tym wszystkim połapać, od muzealnych zabytków po sprzęt najnowszej generacji. Handlarze bronią mieli tutaj swoisty raj na ziemi. W drodze powrotnej kolega zatrzymał samochód nieopodal przydrożnego burdelu. Było to miejsce które tak wcześniej zachwalał, twierdząc że dziewczyny tutaj to istne żywe złoto. Potrafią figlować jak nigdzie indziej. Na miejscu wzięliśmy coś do picia i mój kamrat zniknął z jedną z panienek. Po chwili podeszła do mnie dziewczynka w wieku ok. 10 lat z jednoznaczną propozycją, twierdząc że jak z nią nie pójdę to burdel mama zrobi jej krzywdę. Pomyślałem, że gdyby mi za pierwszym razem wyszło ten dzieciak mógłby być moim dzieckiem. Właścicielka tego przybytku raczej nie wyglądała na agresora, toteż nie bardzo chciało mi się wierzyć, że zdolna byłaby skrzywdzić takiego małolata, ale jak wiadomo pozory czasami bardzo mylą. Dając jej 2$ kazałem iść do jej „opiekunki” i powiedzieć, że już po wszystkim.
Słońce ginęło powoli za horyzontem, musieliśmy się śpieszyć żeby uniknąć patroli .

Na resztkach asfaltu wygrzewały się bawoły tarasując nam drogę, w innych miejscach węże zajęły swoje kawałki drogi, wkrótce też zaczęło robić się ciemno. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że każdy patrol zadowala się często kilkoma dolarami i bez bez zbędnych wyjaśnień zazwyczaj można było przejechać, ale kasy akurat nam brakowało. Pogrzebaliśmy w kieszeniach i okazało się że razem mamy jakieś trzy baksy. Było nieźle, ale szału nie było. Przed nami zrobiła się kolejka składająca się z kilku samochodów. Patrol jednych przepuszczał szybciej z innymi dyskutował dłużej. Dwa samochody przed nami sądząc po gestach, trwała właśnie niemiła konwersacja z żołnierzem z posterunku. W pewnej chwili żołnierz stojący na drodze ściągnął karabin z pleców machając nim przed nosem kierowcy, który również uzbrojony nie pozostawał dłużny swojemu rozmówcy. Chwilę później padły dwa strzały i zwłoki właściciela samochodu wylądowały na drodze. Siedzący wcześniej na rowie dwóch kolejnych żołnierzy podniosło się i ruszyli w kierunku ciężarówki. Moja zawartość żołądka w tym momencie zbliżała się niebezpiecznie blisko do gardła, Sławek nie był w lepszej formie bo swoją bladością prawie świecił w kabinie jakby miał fosfor zamiast krwi. Zwłoki kierowcy patrolujący przenieśli na wcześniej przygotowany dwukołowy wóz zaprzęgnięty w bawoła. Kierowca ciężarówki przed nami przejechał bez szwankuj, my również nie dyskutowaliśmy przekazując zawartość naszych kieszeni kontrolującemu, który w odróżnieniu od nas miał to coś czego nam brakowało, coś co nosiło skróconą nazwę M16. 
W trakcie jazdy analizowaliśmy zaistniałą kilka minut wcześniej sytuację zgodnie dochodząc do wniosku, że to że nie mieliśmy przy sobie broni mogło uratować nasze tyłki. 
W obozie dowiedzieliśmy się, że nasz incydent to nic w porównaniu z innym naszym kierowcą, który został tego samego dnia wyrzucony z samochodu i z przeładowaną przystawioną do głowy bronią leżał na glebie czekając na ostateczne rozwiązanie. Uratowała go prawdopodobnie błękitna flaga lub dobry nastrój adwersarza, jak stwierdził

W Phnom Penh została otwarta wypożyczalnia motocykli i pierwsi żołnierze
ONZ armii obcych już śmigali na pożyczonych chopperach i innych enduro. Oj było na czym oko zaczepić. Za kilka do kilkunastu dolarów, można było nająć motonga na cały tydzień. Kanadyjczycy, Australijczycy i inne nacje śmigali już po bezdrożach tego dziewiczego kraju. Tam gdzie nie mógł wjechać samochód m.in. ze względu na gęstość rozłożonych min, motocykliści brykali aż miło. Tylko my jak dotąd charytatywnie służący w imię pokoju na świecie, nie mogliśmy sobie pozwolić na taki luksus. Ci którym zostało jeszcze parę dolców pożyczali innym żeby jakoś wspólnie przetrwać. Niektórzy jednak mieli już takie długi, że z przyszłych poborów niewiele by zostało. Załamani psychicznie, chorzy i niedospani, zostawieni samym sobie uciekali coraz bardziej w alkohol. Pili właściwie bez przerwy. W dzień żeby chore oczy nie bolały tak bardzo, a w nocy żeby pozostać w amoku i nie przeszkadzać innym.
Andrzeja oczy wyglądały już fatalnie, właściwie nie był już w stanie rozpoznać twarzy kolegi. Nie spał już od jakiegoś tygodnia, a jego ciągłe otwieranie lodówki w nocy żeby wyciągnąć butelkę, było coraz bardziej upierdliwe. Jego jedno oko wyglądało jakby miał zaćmę w bardzo zaawansowanym stadium, drugie to lepsze przesłonięte było dziwną mgłą, jakby miał dodatkową powiekę. Śmigłowiec, którym miał lecieć do szpitala w Bangkoku poleciał bez niego, bo któryś z wyższych oficerów miał coś ważniejszego do załatwienia i dla nieszczęśnika zabrakło miejsca. Zabraliśmy go do miejscowej świątyni buddyjskiej, żeby chociaż na chwilę wyciągnąć go poza teren obozu. Zwiedzając natrafiliśmy na dziwny pomnik z niewielkimi drzwiami. Zaglądając do środka zbaranieliśmy ze zdziwienia, w środku bowiem siedział przy zapalonej świeczce, czytający książkę mały chłopiec odziany w szaty mnicha.

Wyszedł do nas jednak nie oddalając się zbytnio od swojego lokum, angielszczyzną podobną do naszej zaczął z nami rozmawiać. Jak na swój wiek był przy tym bardzo poważny i skupiony nad tym co mówi. Widać było że waży każde wypowiedziane słowo. Z tego co nam się udało wspólnymi siłami zrozumieć dowiedzieliśmy się, że to jego początki w przygotowaniu do bycia mnichem. Miał tam siedzieć tak długo, aż przeczyta i zrozumie całą tą biblię z którą był zamknięty. Byłem pełen podziwu dla jego samozaparcia w dążeniu do celu. Przez całe swoje życie nie spotkałem dotąd chłopca, który na własne życzenie chciałby być zamknięty przez ok dwa tygodnie w ciemnej wilgotnej klitce o wymiarach 1x1,5m z książką i świeczką, nawet gdyby mu obiecali quada. 

Chłopiec zwrócił uwagę na oczy Andrzeja twierdząc, że ma chore oczy. To akurat wiedzieliśmy, jednak on zaproponował abyśmy poszli do starszego mnicha i poprosili o pomoc. Podziękowaliśmy za radę i udaliśmy się w kierunku świątyni. Wkrótce spotkaliśmy łysego, w wieku ok 50-lat, owiniętego w pomarańczową szatę wyznawcę buddy. Przywitał się z nami pytając czy może nam jakoś pomóc. Wskazaliśmy na oczy Andrzeja, mnich przez chwilę przyglądał mu się uważnie po czym stwierdził „no problem”. Poprosił nas żebyśmy chwilę zaczekali ponieważ musi coś przygotować. Sam Andrzej stwierdził, że gorzej już być nie może i zaszkodzić mu chyba już bardziej nie można. Chwilę później nasz kapłan powrócił przynosząc ze sobą starą miskę wypełnioną ciepłą wodą i pęki jakiegoś zielska. Przez chwilę kruszył te rośliny do miski coś tam bełkocząc pod nosem, a następnie kazał zanurzyć
Andrzejowi twarz mając jednocześnie otwarte oczy i i trzymać tak długo na ile wystarczy mu powietrza. Popatrzyliśmy na siebie jednoznacznie, ale nasz chory wziął się już za „kąpiel” i tak przez jakieś dziesięć minut puszczał bańki z miski. Po tym czasie mnich nakazał mu przestać i przyjść następnego dnia. Tego jednak nie zrobił, ponieważ przespał całą noc i następny dzień nie zaglądając do lodówki. Kolejna sesja była ostatnią mimo że pleban zalecał jeszcze odwiedziny, ale oczy na tyle odzyskały swoją sprawność, że Andrzej przesypiał już normalnie i stwierdził, że nie ma takiej potrzeby. I rzeczywiście od tej pory pociągał z butelki tylko w w ciągu dnia.
Obóz coraz bardziej przypominał o tym, że żyją i pracują tutaj żołnierze. Mieliśmy już bramę wjazdową, postawiliśmy budkę dla służby, wybudowaliśmy w końcu latrynę, co prawda były tylko dwie dziury w desce, ale i tak się cieszyliśmy. Droga przed naszą jednostką została wysypana drobnym tłuczniem, który miejscowi z młotkiem w ręku za 1$ dziennie produkowali w niedalekich górach. Wkrótce też, po ponad dwóch miesiącach przyjechała nasza kasiora i przywieźli listy z kraju. Dzięki ciężkiej pracy oficerów wychowawczych dostaliśmy nawet kilka egzemplarzy Polski Zbrojnej, co prawda sprzed miesiąca, ale przynajmniej wiedzieliśmy kto awansował na wysokich szczeblach naszej władzy.  
Wreszcie spokojnie można było iść na piwo i uregulować zeszytowe zaległości także w przybytkach wolnej miłości. Można też było pojechać do rodzimej bazy logistycznej w Phnom Penh i wykonać telefon do rodziny, lub spróbować się połączyć o czwartej nad ranem przez radiostację, ale to była wersja dla ubogich. Bogatsi dzwonili ze stolicy przez telefon satelitarny.  
W stolicy otworzył się też instytut Pasteura, gdzie za drobną opłatą można się było przebadać, co też spory procent misjonarzy uczynił. Niestety wyniki nie były zadowalające. U 100% badanych stwierdzono jakąś dolegliwość typu ameba, glistnica, robaczyca a niektórzy w ramach promocji dostali nawet AIDS. Wszyscy byliśmy chorzy i chociaż każdy domyślał się że coś jest nie tak z jego zdrowiem, wyniki badań były gwoździem do trumny. Tylko Szef Sztabu chyba jako jedyny pozostał optymistą ponieważ na spotkaniu z kadrą stwierdził, że po konsultacji z lekarzami niemieckimi doszedł do wniosku, że te nasze choroby to nic takiego, na malarię to się umiera dopiero w cierpieniu. Miał wtedy chłop szczęście że kapelan też brał udział w odprawie i próbował załagodzić sytuację bo nerwy niektórym puściły i nasz dzielny oficer mógłby nie nadawać się do dalszego pełnienia misji ze względu na brak uzębienia i powyrywane nogi z... pośladków.  
Dzierżąc w ręku wyniki badań wracałem na pace naszego rodzimego Stara 266 do mojej nowej rodziny. Tylko trochę zmartwiony byłem tym, że w moim obozie „grabarz” jak zobaczy efekt badań francuskich lekarzy to pewnie i tak nie będzie wiedział co z tym zrobić. No, chyba że skonsultuje się z niemieckimi doktorami, a to zupełnie zmienia postać rzeczy.  
Ten problem jednak odszedł na dalszy plan, ponieważ po powrocie dowiedziałem się, że nasi tubylcy zrobili się delikatnie mówiąc nerwowi. Powodem tego podniecenia był fakt wysadzenia przez naszych saperów nie tego mostu co potrzeba. Mieli zburzyć nie nadający się do przepraw kołowych w sąsiedniej miejscowości, a oni pojechali o jeden most za daleko i zburzyli całkiem dobry. Ot dowódca kompanii saperów przecież władał kilkoma słowami w języku Jankesów. Sam byłem świadkiem jego zdolności lingwistycznych, kiedy kupował na moje życzenie trochę białego przewodu. Okazało się, że zamówił kilka metrów żony, innym razem tłumaczył khmerowi, że chwilowo nie możemy wykonywać naszych zadań bo „zwei auto kaput”. Efektem było raptowne znielubienie nas peacekeeperów i dziwne okrzyki pod bramą naszego przytułku. Przez kilka kolejnych dni pod zamkniętą bramą naszej twierdzy, miejscowi zachowywali się raczej chamsko. Machali wrogo żelastwem, wydawali dziwne okrzyki, wieczorem trochę strzelali tak jakby w naszym kierunku, generalnie atmosfera się zepsuła.  
W tym czasie kolega poprosił mnie żebym na kilka godzin zastąpił go na służbie bo ma coś pilnego do załatwienia.  
- Czemu nie – pomyślałem, podając grabę jego pomocnikowi Józkowi. Józek, był bardzo sympatycznym chłopakiem ze Śląska. Skromny, prawie 2m wzrostu, jakieś 120kg żywej wagi a przy tym bardzo silny i sprawny żołnierz. Po objęciu służby chwilę porozmawialiśmy, ale naszą konwersację co chwilę przerywał jakiś zniecierpliwiony krajowiec, machający czymś co przypominało karabin maszynowy.  
- weż no gnata i tupnij trochę nogą, niech idą na drugą stronę ulicy te japy wydzierać – poleciłem teraz swojemu pomagierowi.  
- Przecież własnych myśli nie słychać przez te ich wrzaski-  
- się robi – rzekł Józek i podchodząc pod bramę krzyknął stanowczym głosem  
- wypierdalać, ale już -  
Khmerzy są pojętnym narodem i większość zrozumiała o co chodziło, oprócz jednego obywatela który na chwilę przestał machać bronią, ale kiedy nasz Ślązak się odwrócił zaczął od nowa swoją śpiewkę. Tego już nawet dotąd spokojny Józef nie wytrzymał. Otworzył bramę, jedną ręką chwycił za lufę karabinu drugą ręką jednocześnie wykręcając wolną kończynę oponenta. Niestety brak wyczucia u służby dyżurnej lub delikatne kości naszego przeciwnika spowodowały jego pęciny złamanie. Teraz powietrze zagęściło się jeszcze bardziej. Mój pomocnik się wycofał i do akcji wkroczyłem ja, spokojnym głosem tłumacząc, że wkrótce będzie chirurg i złoży połamaną rękę. Najmniej protestował ten najbardziej poszkodowany, reszta jakby w ogóle mnie nie słuchała. Ponieważ nie było dowódcy, wspólnymi siłami powiadomiliśmy MP o niepokojach społecznych. Kilka minut później u naszych bram zaparkował sam Szef MP, w osobie wielkiego jak mój pomocnik hinduskiego oficera. Ze wszystkich protestujących ostał się jeden nieszczęśnik, którego hindus chwycił jak szmacianą lakę, uniósł nad głowę i rzucił o ziemię z siłą King Konga. Kiedy tamten próbował na ziemi złapać oddech, policjant wyciągnął z samochodu karabin i przystawił do głowy wijącego się krajana.  
- mam go zastrzelić, czy sami to załatwicie – zwrócił się do mnie  
Nie wiedziałem co powiedzieć, język stanął mi kołkiem, byłem równie zaskoczony jak ten człowiek na ziemi. Widząc moje zmieszanie oficer stwierdził w wolnym tłumaczeniu, że nie będzie strzelał bo ma świeżo wyprany mundur, a ja jestem dupa nie żołnierz i idzie się teraz napić naszej wody i mam mu przysłać żołnierza który wyczyści jego zakurzone buty. 
Po przyjeździe dowódcy dostało mi się jak nigdy dotąd, ale nie liczyłem też na pochwałę. Z czasem sytuacja się uspokoiła. Sprowadzono lekarstwa dla spokojności naszego sumienia. Gorzej było z tymi u których stwierdzono AIDS. Nie wszystkich można było ładować do jednego wora, wśród chorych byli ludzie całkiem spokojni i zrównoważeni. Niektórzy za to upierali się przy swoim, że z obcą babą to by nawet do na zakupy nie poszli, a o burdelu to nawet słyszeć nie chcieli. Wszystkiemu były winne małpy. Hm, kto to wie?
Lechu już dzwonił do domu, że niestety jest chory. Miał już wyniki drugiego podejścia do instytutu Pasteura, które niestety potwierdziły to najgorsze zło zwane AIDS. Zawsze uczynny, spokojny i życzliwy chłop zrobił się kłębkiem nerwów. Żona i trójka dzieci w wieku szkolnym stwierdziła, że wyprowadzi się do rodziców. Po przyjeździe zastanie gołe ściany. Nie było mu czego zazdrościć, dwadzieścia lat wspólnego dorobku prysnęło jak bańka mydlana. Ludzie zapomną to dobre, które uczynił, za to wszyscy będą wiedzieli jak to się puszczał na misji. Żaden z nas nie mógł być pewien tego że, sam nie nosi w sobie tego cholerstwa. Kolejne badania mogą zaskoczyć równie nieprzyjemnie.
Powietrze w Pollogu zrobiło się za gęste. Stwierdziliśmy z kumplami, że czas to jakoś odreagować i wykorzystać urlop który nam się należy. Przygotowaliśmy całą papierologię i poszło do kwatery. W tym samym czasie inna grupa wypożyczyła już motocykle na urlopowy wypad. Sławek właśnie prosił mnie żebym zrobił mu kilka fotek jak pędzi na swojej shadowce w tumanie kurzu. W trakcie robienia zdjęć gość wjechał na wcześniej wysypany kawałek drogi drobnym tłuczniem. Hamowanie... i Sławek rozdzielił się ze swym stalowym rumakiem. Polecieli w dwóch różnych kierunkach. Moto wpadło w ryżowisko, a kolega niestety trzymał ciągle kurs. Upadek na odłamki skalne zalegające na drodze musiał być bolesny nie mówiąc już o szorowaniu brzuchem po tym gruzowisku. Chwilę później podbiegłem do niego widząc, że kamienie pod nim zmieniają barwę na kolor czerwony. Miałem jeszcze nadzieję, że zdjęcie zrobione w trakcie hamowania i oderwania kierowcy od motocykla wyjdzie profesjonalnie. - Będzie miał niezłą pamiątkę – pomyślałem. Trąciłem go delikatnie nogą nie będąc pewny czy żyje, ale jęk jaki z siebie wydał i słowotok nad którym prof. Miodek musiałby się długo pochylać utwierdził mnie w przekonaniu, że będzie żył. Jednak o wyjedzie na urlop mógł zapomnieć, skóra na brzuchu a właściwie jej poharatane resztki na długo nie pozwolą mu zapomnieć o sesji fotograficznej.
Po opatrzeniu przez sanitariusza i ukryciu motocykla u zaprzyjaźnionego krajana stwierdziliśmy, że maszynę trzeba jakoś odstawić do wypożyczalni. Sławek spojrzał na mnie błagalnie.
- Krzych pojedziesz ? -
- No jak nie, jak tak- stwierdziłem.
Widmo 200km na motocyklu o jakim zawsze marzyłem było tym, do czego nie trzeba mnie było namawiać. Ostatniego rumaka jakiego ujeżdżałem to nasz rodzimy PZL Świdnik (chyba 150cm) buchnięty ojcu.  Dwa dni później byłem gotowy do wyjazdu. W portfelu całe 5$, ale przecie pieniądze to nie wszystko. Na paliwo wystarczy.
Wyruszyłem po obiedzie, komfort jazdy po bezdrożach był raczej niewielki. W dodatku po kilkunastu kilometrach przede mną pojawiła się cysterna z paliwem i całą wsią na jej szczycie. Około dwudziestu osobników trzymało się drabinki zamocowanej na zbiorniku. Wśród nich kobiety z dziećmi. - To jest szkoła przetrwania – pomyślałem. Ciężarówka robiła jednak taką zadymę na drodze, że po kilku kilometrach za nią musiałem zatrzymać machinę. Czekając na poboczu drogi aż pył opadnie, obok mnie zatrzymała się nieznanej mi narodowości kobieta pytając czy wszystko w porządku i czy nie potrzebuję pomocy. Miłe to było z jej strony, podziękowałem i pomachaliśmy sobie na pożegnanie. Papieros i dalej ścigać króla nafty. Zawsze zastanawiałem się po co na takich pojazdach po bokach montowane są drewniane bale. Wkrótce miało być mi zademonstrowane praktycznie do czego spore drewniane kołki przydają się w takich ciężarówkach. Doganiając nafciarza byłem owinięty jak ortodoksyjna muzułmanka, szpara na oczach i okulary znacznie ułatwiały jazdę. Wyglądałem jak ninja, a i tak plułem błotem.
Samochód przede mną zaczął zwalniać, pasażer z kabiny kierowcy wyszedł na stopień i zaczął wysuwać wspomniany kawał drewna rzucając go pod koła pojazdu. Już wiedziałem z czym mam do czynienia. Drugi wyciągnięty kołek rzucony pod koła spowodował, że cysterna zjechała niebezpiecznie na pobocze, następnie jedna strona oderwała się od podłoża i chwilę później leżał razem z całym inwentarzem w rowie. Drewniane hamulce jednak zawiodły. Zatrzymałem się obok jednak chwilę później było już sporo gapiów chętnych do pomocy. Jakimś cudem poza małymi zadrapaniami nikomu nic się nie stało. Przejechałem ok 50km a wrażeń miałem już sporo. Musiałem ruszać dalej, czas leciał zbyt szybko a drogi mi nie ubywało. Chciałem uniknąć jazdy wieczorem, była zbyt niebezpieczna. Po trzech godzinach zatrzymałem się na uzupełnienie paliwa, za sobą miałem prawie połowę drogi. Nie był to dobry wynik. Tankujący paliwo jakoś dziwnie mi się przyglądał, i coś do mnie mówił. Taaak, mógł sobie po khmersku pogadać, jednak uparcie coś mi pokazywał, spojrzałem we wskazanym przez niego kierunku. Pokazywał... moje nogi upaćkane całe w oleju, włosy stanęły mi dęba. Bok motocykla i tylne koło nie wyglądały lepiej. Po chwili stwierdziłem, że w karterze silnika jest dziura do której wchodził mój kciuk. No to miałem problem, dziwne że nie zatarłem silnika. Właściciel butelek z paliwem skierował mnie na miejscową ulicę tłumacząc że tam znajdę pomoc. Pchając motocykl szukałem jakiegoś mechanika, na dworze zaczęło robić się szaro. - Wkrótce słońce zrobi mi psikusa i sobie zajdzie – pomyślałem. Po jakimś czasie napotkałem coś w rodzaju warsztatowca przykucniętego nad kolbą lutownicy w rozżarzonej węglarce. Pokazałem mu silnik, krajan coś tam bełkotał ale zrozumiałem „no problem” i to było najważniejsze. Zerknąłem do portfela na pozostałe 3$ informując mojego cudotwórcę że mam tylko tyle. I znowu to samo – no problem -. Khmer zaczął oddalać się razem z moim rumakiem zostawiając mnie na drodze tłumacząc że wróci za jakieś 15 minut. Minęły 3 kwadranse, wyobraźnia zaczęła mi robić na złość przedstawiając niezbyt przyjemne wizje zakończenia mojej podróży.Jednak uchachana gęba mojego wybawcy wkrótce podniosła mnie na duchu, dumnie krocząc wąską uliczką pchał mój środek lokomocji. Za wiele sobie nie pogadaliśmy, już w mojej obecności uzupełnił olej pokazując swoje dzieło. Gdybym nie wiedział w którym miejscu była dziura, nigdy nie był bym stanie wskazać tego miejsca. Zatankowany, bez grosza przy duszy i żadnych środków obrony własnej odpaliłem maszynę i ruszyłem w dalszą trasę. Na dworze zrobiło się już ciemno, miałem lekkiego cykorka, szczególnie bałem się patroli zarówno wojsk rządowych jak i tych „innych”. Powiedziałem sobie, że nie zatrzymuję się już nigdzie, nawet gdyby do mnie strzelała cała kompania wojska, tylko patrol ONZ wchodził w rachubę. Na niektórych odcinkach miałem już kawałki asfaltu, wtedy manetka lądowała w skrajnym położeniu. W pewnym momencie w blasku reflektora zauważyłem sporą wyrwę w asfalcie, na hamowanie było już za późno, ominąć tego też było nie sposób. Przejeżdżałem właśnie przez jakąś osadę, pociągnąłem gaz ile się tylko dało i... przejechałem, niestety kilkadziesiąt metrów dalej była kolejna dziura, która uśpiła moją czujność. Motocykl położony na boku wyleciał mi spod tyłka, a ja starałem się jakimś cudem złapać trawiaste pobocze. Honda wyglądała marnie. Oberwane kierunkowskazy, reflektor świecący ale wiszący na kablach, skrzywiona kierownica, ale silnik dalej pracował. Miejscowi przyglądali mi się z uśmiechem na twarzy, żaden nie podszedł nawet z ofertą pomocy. Jakimś cudem udało mi się podwiesić lampę, wyprostować kierownicę i ruszyć w dalszą drogę. Kiedy zobaczyłem światła Phnom Penh zrobiło mi się lżej na duszy, byłem nawet zadowolony kiedy patrol złożony z francuskich legionistów zatrzymał mnie do kontroli. Do polskiej bazy logistycznej dotarłem ok. godz. 21.00 i już bez większych przygód, za to mój wygląd rozbawił niektórych do łez. Szybko musiałem się zresetować po siedmiu godzinach w siodle.
Odstawiając moto do wypożyczalni następnego dnia byłem pewien, że będę miał sporo wstrętów ze względu na stan pojazdu, a tu nic z tych rzeczy. Roześmiane gęby przyjmujących motor i znowu… no problem. Dziwni ludzie. Pomyślałem, że w kraju musiałbym nerkę sprzedać a tu taka miła niespodzianka. W każdym razie kłaniając się nisko ze złożonymi łapkami jak do modlitwy wycofałem się dyplomatycznie ze sklepu nie płacąc nawet złamanego centa.    
Musiałem wracać do swojego zgrupowania, moim kolejnym niefartem był brak środka lokomocji. Nikt nie wybierał się w tamtym kierunku. Po uzupełnieniu portfela w tzw. chwilówką, koledzy podrzucili mnie do granic miasta. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów spędziłem z niemieckim oficerem w jego Toyocie (Niemcy prowadzili szpital w Phnom Penh) który przynajmniej przez jakiś czas „umilał” mi drogę powrotną. Pomyślałem, że warto byłoby poszdlifować angielski więc udając że nie widzę flagi na jego rękawie, zapytałem skąd jest.
- From European Union – odpowiedział dumnie
Aha, a ja jestem z Polski, która jeszcze nie należała do UE, znaczy się ten gorszy rodzaj Europejczyka, biedniejszy, najgorzej opłacany, zapomniany przez własny kraj..., na tym etapie odechciało mi się konwersacji z moim kompanem podróży. Mógłbym jeszcze podyskutować o naszej nie tak przecież odległej historii, ale nie chciałem zostać wysadzony gdzieś na poboczu pośrodku niczego.
Wkrótce nasze drogi musiały się rozejść, ale 1/3  trasy miałem już za sobą i to miała być ta lepsza część. Helmut wysadził mnie w pobliżu „dworca PKS”. Nie bardzo wiedziałem gdzie jestem. Dogadanie się z kierowcą miejscowego autobusu nie było łatwe, ale ...chyba się udało.
- Dobrze, że chociaż w Pollogu wiedzieli, że dzisiaj wracam. W razie jakiegoś kolejnego pecha może powiedzieli by rodzinie, że zginąłem jak bohater, no bo że w PKSie to trochę obciach – pomyślałem.Bilet ceną nie powalał, a miejscówka też była nietuzinkowa. Wdrapując się na dach pojazdu modliłem się w duchu żeby to nie była moja ostatnia podróż. Miejscowi przyglądali mi się uważnie, dobrze się przy tym bawiąc. Mnie jakoś nie było do śmiechu, ale starałem się nie pokazywać tego po sobie klnąc po nosem w ojczystym języku i pokazując zęby w grymasie przypominającym radość z obecnej sytuacji.

Wymyśliłem sobie, że jakby ktoś pytał to należę do jednej z organizacji pomocowych w Pursat, nie byłem pewien czy bycie żołnierzem w tej części Kambodży będzie dobrze odebrane. Zresztą miejscowa ludność po latach udręki nie do końca zdawała sobie sprawę z celu naszej misji, a na dachu siedziało kilku wojowników armii rządowej, tak mi się przynajmniej wydawało. Kolor munduru nie zawsze odzwierciedlał to co się wydawało oczywiste. Siedząc obok nich analizowałem swoją sytuację, chcąc się jakoś przygotować na niespodzianki, które mogą mnie spotkać. Granie twardziela wcale nie było takie łatwe, a kilkanaście par oczu ciągle mi się przyglądało. Po jakimś czasie kierowca coś zabełkotał i ...ruszyła maszyna. W tym momencie każda metalowa część zaczęła zgrzytać jakby wehikuł miał się za chwilkę rozlecieć, z czegoś co przypominało pozostałości po wydechu wyleciało chyba z 5l ropy do tego 2 kg sadzy i niesamowite ilości dymu. Po kilkunastu minutach za nami było już tylko widać wielki tuman pyłu unoszącego się z drogi. Bagaże jakie były przewożone przez podróżników mówiły o tym, że ten bus chyba nie za często kursuje. Od beczek z paliwem, przez zwierzęta domowe, było tam wszystko czego nie zabrałby nawet nasz rodzimy „ogórek” z czasów PRLu
Okulary i bandana na twarzy tylko częściowo chroniły przed wszędobylskim pyłem, ale do tego był czas się przyzwyczaić. Trzymałem się czego popadło żeby nie spaść. Do tego stopnia, że wkrótce dłonie ścierpły mi aż do bólu. Krajanie natomiast mieli już praktykę w takich przeprawach, balansując ciałem swobodnie zażywali uroków podróży. Po jakimś czasie zacząłem małpować ich sposób na przetrwanie i ...życie stało łatwiejsze.
Niedziela rano była jak każda inna, sprawdziłem tylko czy agregaty śmigają bez zakłóceń i zabrałem się do pisania listu do żony. Ciężko było cokolwiek wymyślić, żeby nie martwić najbliższych. Prawdy raczej nikt nie pisał, nie było sensu. Sami się na to wszystko zdecydowaliśmy, nie było więc powodu angażować najbliższych w problemy którym i tak by nie podołali. Ktoś wyciągnął z klatki małpę która biegała po pokoju, robiąc przy tym sporo bałaganu.
Co chwila próbowała wchodzić mi na głowę, zabierała długopis albo rzucała we mnie płatkami śniadaniowymi. Nie dało się skupić na pisaniu, zresztą wena trochę mnie opuściła. Listy najlepiej pisało się wieczorem na kolanie, pod moskitierą. Trochę to było niepojęte ale właśnie pod moskitierą czułem się lepiej, z odrobiną prywatności, w swoim azylu. na sali z trzydziestką takich samych miejsc odpoczynku. Jak pies w budzie.
Kazek wydłubując z zębów resztki śniadania coś marudził pod krzaczastym wąsem.
- może by tak dzisiaj w dżunglę się wypuścić – wymamrotał, plując resztkami posiłku.
Spojrzeliśmy po sobie i pomysł został przyklepany. Zdawaliśmy sobie wszakże sprawę z niebezpieczeństwa jakie za sobą niesie taka wyprawa, ale łażenie do burdeli stawało się zbyt oklepane. Musieliśmy znaleźć tylko kierowcę Stara 266, który odważył by się na taką eskapadę. Wkrótce byliśmy gotowi do wyjazdu.
Mimo że las był w zasięgu wzroku, dotrzeć do niego na kołach można było tylko drogą przejeżdżając ok trzydziestu kilometrów.
Po obiedzie wyruszyliśmy z obozu obierając trasę, którą nigdy przedtem nie mieliśmy okazji jechać. Nasi miejscowi „sklepikarze” ostrzegali nas przed ludnością tam zamieszkującą. Khmerzy zakotwiczeni w niedalekiej odległości od lasu byli bardziej wystraszeni i nieufni. Okazując sympatię żołnierzom ONZ narażali się na śmierć z rąk Czerwonych Khmerów.
Jazda na skrzyni Stara po bezdrożach dawała niepowtarzalnych doznań. Mijając ostatnie osady zauważyliśmy że ludzie się od nas odwracają, jakbyśmy byli niewidzialni, a dzieci szybko znikały w tzw domkach. Dojechaliśmy do ostatniego posterunku wojsk rządowych i jak się okazało od miesiąca nikt tam do nich nie zaglądał. W słomianym kapeluszu mieli ok 2kg ryżu i kilka butelek wody. Koja zbite z kilku desek, niczym nie osłonięte przed wszędobylskim robactwem, były ich całym wyposażeniem. Z zadowoleniem przyjęli nasz chleb z puszki i trochę sucharów.

Oni również nie przejawiali entuzjazmu dowiadując się o celu naszej wyprawy. Kilka fotek na pamiątkę i ruszaliśmy dalej. Przypomnieli nam jeszcze o jednym, o monsunie.
Do dżungli dzieliło nas jakieś 2-3 km pół ryżowych i terenów trawiastych, a lało już jakby sam Pan Bóg wylewał z wanny wodę prosto na nasze głowy. Wkrótce woda spływająca z gór utorowała sobie tą samą trasę którą my jechaliśmy, tylko w przeciwnym kierunku, zacierając granicę drogi. 

Z każdym przejechanym metrem robiło się coraz głębiej. Nie mieliśmy już pojęcia gdzie kończy się pole ryżowe a gdzie zaczyna droga. Kierowca był całkiem niezły, ale obawialiśmy się że może temu nie podołać, tym bardziej że nurt robił się coraz szybszy i silniejszy. Woda przelewała się już przez kabinę zakrywając koła ciężarówki. Star 266 to nie amfibia, ale o dziwo toczył się dalej do przodu. Obawialiśmy się też wystających z ziemi potężnych korzeni drzew na których łatwo można się zawiesić. Kierowca wiedział że nie może się zatrzymać bo wtedy przegramy z coraz silniejszym nurtem. Po kilkunastu minutach strachu wjechaliśmy na wzniesienie gdzie samochód odzyskał trochę swoją przyczepność.

Dalej musieliśmy ruszać pieszo.
Wreszcie nasze stopy poczuły grunt, nasiąknięty wodą ale można było iść. Spojrzałem w kierunku z którego przyjechaliśmy, nie było już drogi. Jedno wielkie rozlewisko zastąpiło dukt, który udało nam się właśnie pokonać. Nauczeni już jako takim doświadczeniem, rozglądaliśmy się za znakami które świadczyły by o zaminowaniu terenu. Zwinięte kępy traw, kości zwierząt, tablice ostrzegające.... Nic z tych rzeczy. Teren wyglądał na czysty, chociaż nie można było ufać temu co zastaliśmy. Czerwoni Khmerzy byli specjalistami w zakładaniu ładunków wybuchowych i takich intruzów jak my łatwo było zlikwidować. 

Tutaj już ONZ swoją władzą nie sięgał, tu zaczynało się królestwo Pol Pota. Wracać nie mogliśmy, stać w tym samym miejscu było równie niebezpiecznie, a wejście do dżungli było chyba najniebezpieczniejszą opcją..., którą niejednogłośnie wybraliśmy. Na brzegu lasu zobaczyliśmy ścieżkę utorowaną prawdopodobnie przez dwukołowy wóz zaprzęgnięty w woła. Przesuwając się wolno w głąb dżungli, w skupieniu uważnie patrzyliśmy pod nogi. Widok pourywanych kończyn był na porządku dziennym toteż wiedzieliśmy jak może skończyć się wycieczka w nieznane. Jedno ukąszenie węża również groziło śmiercią. Każdy zdał sobie sprawę jak nieodpowiedzialny był to pomysł i jak bardzo byliśmy na to nieprzygotowani. Nad nami w koronach drzew małpy robiły sporo hałasu, a papugi i inne nieznane mi ptactwo wtórowało im łobuzersko. Miałem wrażenie że cała dżungla na nas patrzy a my jak ślepcy przesuwamy się dalej po omacku. Ustaliliśmy że nie będziemy iść w głąb dłużej niż godzinę, ale czas chyba stanął w miejscu. Szliśmy w całkowitej ciszy, po ścieżce którą wcześniej wybraliśmy, nie wiedząc dokąd może nas zaprowadzić. Jednak to że my nie rozmawialiśmy nie miało chyba żadnego znaczenia bo cała fauna krzyczała chyba jednocześnie, przynajmniej tak mi się wydawało. Byliśmy przemoczeni, jednocześnie spoceni a ten miks ściągał do nas roje insektów. Czym dalej zapuszczaliśmy się w las tym robiło się ciemniej. Korony drzew skutecznie zasłaniały świecące już słońce. Temperatura w miejscu w którym się znajdowaliśmy wynosiła przynajmniej 50st i oddychaliśmy praktycznie wodą, co powoduje szybkie zmęczenie materiału z którego to jesteśmy stworzeni.Po około pół godzinnym marszu znaleźliśmy się na niewielkiej polanie z której dobiegały dziwne odgłosy. Na jej skraju kilku mężczyzn z karabinami na plecach wycinało drzewa. Na nasz widok natychmiast przerwali pracę i zaczęli coś krzyczeć w naszym kierunku mierząc do nas z kbkak. Dziecko które między nimi biegało schowało się za jednego z nich. Huston mamy kłopoty – przeleciało mi przez myśl. Przez chwilę nie ruszaliśmy się z miejsca, a nasi nowi znajomi dalej jazgotali machając karabinami. Kolega pokazując dłonie wolnym ruchem starał się wyciągnąć dropsy z torby , ale khmerzy zaczęli krzyczeć coraz głośniej, jedynie najstarszy z nich może 60-cio letni, a może starszy mężczyzna okazywał trochę więcej spokoju i rozwagi. Koledze w końcu udało się wyciągnąć cukierki pokazując je dziecku. Próbował załagodzić sytuację. Pot spływał teraz strumieniami z naszych twarzy zalewając oczy, ale nikt nie odważył się ruszyć ręką żeby jeszcze bardziej nie drażnić kłusowników. Pomyślałem że raczej nie są to czerwoni khmerzy bo chłopiec zachowywał się w miarę normalnie jak na swój wiek, był równie wystraszony jak my. Ot takie głupowate wnioski udało mi się wyciągnąć. Jednak widząc cukierki jeszcze bardziej wcisnął się za jednego z nich a wyraz jego twarzy mówił – zaraz będę ryczał. Nie takiej reakcji się spodziewaliśmy. Nie wiem jak długo to trwało, wydawało mi się że stoimy tam już wieki. Po jakimś czasie najstarszy z nich kazał opuścić im broń. Podszedł do nas pytając o cel naszej wizyty. Nerwy trochę zaczęły puszczać, wyjaśniliśmy że zabłądziliśmy i nie wiemy w którą stronę iść żeby wyjść z dżungli, a w dodatku nie wiemy gdzie są miny, bo przecież są na pewno. Tłumaczenie było równie głupie jak powód naszego tam pobytu, ale chyba zadziałało bo atmosfera zaczęła się rozrzedzać. Starszyna stwierdził, że nas wyprowadzi, zabierając cukierki. W drodze powrotnej pokazywał rozłożone co kilkanaście metrów miny przeciwpiechotne i inne wynalazki których nie znałem. Nikt z nas tego wcześniej nie zobaczył. Było tego naprawdę dużo, większość była oznaczona przez miejscowych drwali, jednak dżungla po jakiś czasie szczelnie zakryła wszystkie znaki. Cudem było, że tak daleko zaszliśmy i nikt nie wyleciał w powietrze. Mężczyzna szedł z nami jakieś 10 minut.
Wkrótce dotarliśmy do samochodu,komentując po drodze to co się niedawno wydarzyło. Teraz każdy był bohaterem. 
Rzeka która powstała po przejściu monsunowego deszczu odkryła już swoje dno, mogliśmy wracać. Jednak kłopoty jeszcze się nie skończyły. Kilka kilometrów dalej na trasie naszego przejazdu spływająca woda przerwała drogę na szerokości ok. dwóch metrów. Przy wyrwie siedziało kilku uzbrojonych mężczyzn. Najwyraźniej humor im dopisywał, bo na nasz widok śmiali się głośno pokazując w naszym kierunku. Dziura w drodze miała już głębokość jednego metra, a woda ciągle zabierała ziemię płynąc szybkim nurtem. - Tego już nie przejedziemy – stwierdził kierowca. Nie mogliśmy nawet wezwać pomocy a do ostatniego, mijanego wcześniej posterunku było jeszcze kilka kilometrów. Zrobiło się już ciemno i tylko światła ciężarówki dawały nam jakieś pojęcie o tym co się dzieje. Gestykulując próbowaliśmy się dogadać z miejscowymi opryszkami którzy w efekcie stwierdzili, że za 10$ może w ogóle pozwolą nam przejechać tą drogą. Sytuacja stawała się co najmniej niemiła. Bez pomocy utkniemy tu na noc, a ta mogłaby być naszą ostatnią. Przez jakiś czas wrzucaliśmy kamienie do wypełnionego wodą rowu. W końcu jakiś wieśniak ulitował się nad nami i przyniósł kilka desek, to stało się naszą przepustką na dalszą drogę. Po dotarciu do bazy, zmęczeni i pełni wrażeń koledzy zasiedli do miejscowej whisky, ja dostałem silnej gorączki.
URLOP
Ja radziliśmy tak zostało postanowione, Cel – Sihanoukville nad Zatoką Syjamską, miasteczko gdzie Pol Pot czasami wypoczywał , przez co nie było tak zniszczone jak inne ludzkie osady. Zapas mleczka do smarowania jajek został uzupełniony, odpowiednie grupy odpowiedzialne za organizację płynów ponad ustrojowych stanęły na wysokości zadania i zakupiły kilka butelek Smirnoffa. Droga jednak była daleka i wymagała noclegu w Bazie Logistycznej Phnom Penh. Do stolicy wyruszyliśmy na motocyklach, które wypożyczone wcześniej przez inną ekipę musiały zostać oddane. Moje wcześniejsze doświadczenia zostały wzięte pod uwagę, toteż przejazd odbył się bez większych przygód. Lądowania w polu ryżowym i błoto w zębach to już był standard. W całości dotarliśmy do bazy, gdzie czekały na nas dokumenty upoważniające nas do przemieszczania się tam gdzie dusza zapragnie. Staliśmy się chyba jedynymi turystami w tym kraju. Będąc w stolicy, centrum łączności i biznesu ONZ, postanowiliśmy jeszcze w nocy przed wyjazdem skontaktować się z rodzinami przez radiostację polową. Pod względem sprzętu łączności byliśmy daleko w tyle za innymi kontyngentami, ale... specjalnego wyboru nie było. Bogatszy klient mógł skorzystać z telefonu satelitarnego za 8$ za minutę połączenia. My twardo zasiedliśmy w kambodźanie, wiedząc o tym, że połączenie będzie nie wcześniej jak o 3 - 4.00 nad ranem. Łącznościowiec wytłumaczył nam, że propagacja jest wtedy najlepsza a do tego różnica czasu itd... Alternatywą dla kilku browarów w miejscowej „restauracji” był trawiasty plac gdzie stały samochody łączności, ale w nocy, na glebie pełzało sporo różnego świństwa toteż jednogłośnie stwierdziliśmy, że kambodżana jest lepszym wyjściem. Każdy z nas starał sobie w głowie poukładać co ma powiedzieć, o czym nie mówić, o co zapytać. Tylko kilka zdań ponieważ łączność trwała bardzo krótko, a chętnych do gaworzenia zazwyczaj było sporo. Była to też okazja spotkać się z miejscowymi kumplami, z którymi wcześniej widzieliśmy się jeszcze w kraju. Po kilku browarach grała już polska muzyka Disco-Polo i nie tylko, a wszyscy zgodnie śpiewali „...dziś wielka dzieli nas granica...” Miejscowe dziewczyny robiły wszystko żeby cały zapas kukurydzianego piwka się sprzedał i żeby wszyscy żołnierze ONZ byli zadowoleni, bo przecież walczymy o pokój na świecie. Był to też punkt wymiany informacji między peacekeeperami, jako że możliwości komunikacji przecież były ograniczone. Około godziny 03.00 na ranem przybiegł goniec informując, że Szczecin się łączy. Mając ok 0,8 promila (na pewno nie więcej) szybkim marszowym krokiem ruszyłem do Centrum Łączności.
- Dawaj, dawaj Krzychu bo zaraz mogą się urwać, burza po trasie – usłyszałem głos operatora.
Szybko założyłem słuchawki, mikrofon w garść i zamierzam nawijać, ale nieee … Najsampierw Pani w Bydgoszczy poinformowała mnie, żebym mówił wolno, wyraźnie i konkretnie. - Taaa, pewnie też mam nie bekać bo wyczuje piwko pomyślałem. Jakim prawem babsko siedzące w ciepłym i suchym pomieszczeniu gdzieś w Polsce będzie mnie instruowało jak i co mam mówić do osobistej żony – pomyślałem zirytowany. I jeszcze ten – „odbiór” – po zakończonym zdania, jak w Czterech Pancernych.
- Halo – usłyszałem głos małżonki i już miałem coś mądrego powiedzieć, a tu – szzzzzzzzzztrzczccz – usłyszałem w słuchawkach.
Spojrzałem na operatora tego wynalazku, ale ten wzruszył ramionami i stwierdził, że spróbujemy jeszcze raz się połączyć. Druga próba wyszła trochę lepiej, ale wybity z rytmu, jakoś uciekło mi co miałem powiedzieć. Słysząc małżonkę zadawałem najgłupsze pytania jakie mogłem wybełkotać, typu – co słychać, jak leci, na koniec twierdząc że muszę kończyć bo koledzy czekają (na połączenie). W efekcie koleżanka małżonka zrypała mnie jak szmaciarz konia i się rozłączyła. Kończąc usłyszałem jeszcze głos miłej Pani z Bydgoszczy – mówi się ? -. I tak długie czuwanie przy radiostacji zakończyło się osobistą porażką, a wszystko przez łącznościowców.
Rankiem przed wyjazdem do miejsca docelowego postanowiliśmy uderzyć jeszcze na „skleping” do stolicy. Miejscowy suk zawsze dawał trochę rozrywki, a droga do stolicy dawała niespotykanych doznań. Nigdzie w Europie nie spotka się motorowerów z przyczepką wyładowaną ludźmi po brzegi lub Kamaza wywrotkę wiozącą górę pieniędzy powiązanych sznurkami i bez eskorty. Na samym rynku Kaźmirz trącił się łokciem z jakimś żołnierzem z legii cudzoziemskiej i podekscytowany pociągnął mnie za bluzę do tyłu, że mało orła nie wywinąłem.
- Widziałeś, żabojad miał takie samo nazwisko jak ty, może rodzinka, pogadaj z gościem – krzyczał w tłumie podniecony jakby zobaczył piersiastą blondynkę.
- Eee tam, mało to Kowalskich na tym padole – odpowiedziałem na odczepnego, ale Kaziu nie dawał za wygraną. Złapał mnie za rękaw i targał w stronę francuza. Dla świętego spokoju pokazałem legioniście swoją kartę ID wskazując na nazwisko. Ten trochę zdekoncentrowany, ale wycisnął z siebie - dzień dobry, dziękuję, dobry wieczór -. I na tym jego znajomość języka polskiego się urwała, bo później ni cholery nie wiedziałem o co mu chodzi. Jednak to spotkanie nie było całkowicie bezowocne bo koleżka stacjonował właśnie w Sihanoukville, w miejscu gdzie się wybieraliśmy na wypoczynek. Po grzecznościowej wymianie poglądów, umówiliśmy się z nowo poznanym kamratem na plażowego browara.
Po uzupełnieniu zapasów czas było ruszać w trasę. Drogę z Phnom Penh jak na warunki Kambodży mieliśmy wyśmienitą. Cały czas asfalt, co prawda trochę dziurawy ale przynajmniej pył się nie unosił i można był jechać bez bandany.
Gdzieś w połowie drogi złapał nas monsun. Siedząc na pace Stara rozkoszowaliśmy się chłodnym deszczem. Po godzinie jazdy dojechaliśmy do... korka, który utworzył się na skutek przerwania drogi przez spływającą z pól wodę. Rząd samochodów i innych wehikułów  stojących na drodze miał około 2 km. Ruszyliśmy pieszo zobaczyć jak wygląda sytuacja.
W miejscu przerwania drogi utworzyło się koryto o głębokości 1m, a w nim utkwiła radziecka ciężarówka marki Ził. No to byliśmy udupieni. Piesi przerzucili sobie kilka desek i maszerowali na drugą stronę na własnych pencinach, pozostawiając swoje pojazdy gdzie popadło. Nad powaloną ciężarówką spora grupa gapiów dyskutowała z rękoma w kieszeni i nie zanosiło się na to, że szybko łapska wyciągną. Wszyscy z grymasem uśmiechu na twarzy coś sobie opowiadali, a miejscowi wieśniacy już kręcili interes roznosząc kanapki.
Musieliśmy stworzyć jakiś plan działania. Gdyby nam się nie udało przejechać na drugą stronę, a na to się nie zanosiło czekała nas droga powrotna do stolicy lub nocleg w pobliskiej świątyni buddyjskiej z opcją budzika o 4.00 rano w formie walących w bębny mnichów zachęcających do modłów. Ponieważ żadna z tych opcji nie była zbyt interesująca stwierdziliśmy, że doturlamy samochód do wyrwy w asfalcie jak blisko się da i narobimy trochę zamieszania. Przepchać się nie było łatwo, ale jakoś poszło. Zatrzymaliśmy się kilkanaście metrów przed powalonym Ziłem. Miejscowi chyba się trochę zdenerwowali tym manewrem bo wykrzykiwali coś w naszą stronę, ale nie było wyjścia. Mało tego za nami, przyklejając się do zderzaka kulał się jeszcze jeden samochód ONZ z Malezji. Przez chwilę naradzaliśmy się z obcą ekipą niebieskich hełmów. Musieliśmy jakoś przeprawić się na drugą stronę, a czas nie pracował na naszą korzyść. Woda spływała szybkim nurtem przez szczelinę w ziemi przesuwając co jakiś czas o kilka centymetrów ciężarówkę, która dzięki swoim gabarytom pracowała jak zapora wodna. W pobliżu leżało kilkanaście desek. Robiąc trochę szumu wkoło siebie kazaliśmy gapiom wrzucać kamienie za powalony samochód dając mu dodatkową podporę. Jednocześnie główkowaliśmy jak ograniczyć przepływ wody przy pomocy desek, a przy okazji przerzucić je przez wyrwę tworząc prowizoryczną kładkę. Po jakimś czasie widać było już efekty. Po jednej stronie woda spiętrzyła się gwałtownie, z drugiej jednak strony przesączała się znacznie wolniej. Kierowcy już ustawiali się w kolejkę za nami mając nadzieję na przeprawę. Musieliśmy się śpieszyć, przerzuciliśmy kilka desek i... naprzód. Star made in Poland sprawnie pomknął po prowizorycznym moście, za nami przedostali się chłopcy z Malezji i most runął z całą usypaną zaporą, przesuwając Ziła i poszerzając swoje koryto. Nikt więcej nie przejechał. Kciuki w górze chłopaków o ciemniejszej karnacji oznaczały, że wszystko w porządku i pomykamy dalej. 

Wieczorem dotarliśmy do polskiego obozu nad Oceanem Spokojnym, w południowo-zachodniej części Morza Południowochińskiego.
Chłopaki wiedząc, że możemy być później przygotowali nam namiot 50m od plaży.
W porównaniu z naszą bazą to był raj na ziemi. Kraina niczym nie skażona, woda w oceanie ponad 30st Celsjusza a przy tym krystalicznie czysta, plaża z dorodnymi palmami kokosowymi, kucharz w obozie który wiedział co robi, czysto wszędzie....chciało się krzyczeć – zostaję tu na zawsze !!! Po pysznej kolacji przygotowanej specjalnie dla nas zasiedliśmy z dawno nie widzianymi kumplami na nocne Polaków rozmowy.
Następnego dnia zrobiliśmy mały rekonesans. W obozie mieliśmy do dyspozycji trzy łodzie z silnikami zaburtowymi, niestety wszystkie trzy silniki uszkodzone. Tutaj jednak Bodzio zadeklarował się, że postara się przynajmniej jeden doprowadzić do stanu używalności.Od obozu legii cudzoziemskiej dzieliły nas tylko wydmy. Legioniści „wypożyczyli” sobie radzieckich pilotów z ich śmigłowcami, które latały jako taksówki oraz do rozpoznania i patrolowania terenu. Z tego co się dowiedzieliśmy nikt inny nie chciał latać nad dżunglą Kambodży.
Rosjanie byli jedyną nacją która dała się na takie eskapady namówić, a po wypiciu kilku garnuchów spirytusu ich MI-8 latały jak wściekłe. Około 20 minut łodzią od brzegu znajdowała się typowa wioska rybacka, a w zasięgu wzroku patrząc w morze mieliśmy trzy bezludne wyspy. Plaża długości trzech kilometrów była czysta i piaszczysta. Francuscy żołnierze uprawiając jogging pozdrawiali nas gestem ręki, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.
Głód, brak pitnej wody, załatwianie swoich potrzeb w otwarte doły kloaczne, choroby wszelkiej maści … poszły w zapomnienie. Ta ziemia była inna. Gdyby nie wszechobecne mundury i broń, łatwo można by było zapomnieć o tym o czym miejscowa ludność nigdy nie zapomni. W ciągu dnia korzystaliśmy z uroków moczenia jajek w wodzie, w międzyczasie odwiedzając legionistów i szukając spotkanego wcześniej Kowalskiego. Przy okazji poszukiwań spotkaliśmy naszego rodaka we francuskim mundurze, jednak nie pałał zbytnią chęcią rozmowy z nami, a my nie chcieliśmy się specjalnie narzucać. Nie to nie, nikt mu na siłę w tyłek wchodził nie będzie, ustaliliśmy jednogłośnie. Francuzi okazali się bardziej przyjaźni, szybko wskazali nam miejsce gdzie możemy znaleźć naszego poszukiwanego. Kolo sprawiał wrażenie, że nasz widok go ucieszył, a umawiając się na wieczorne spotkanie w naszym namiocie, uścisnęliśmy sobie dłonie i ruszyliśmy dalej na spotkanie miejscowej flory i fauny.
Wieczorem, smirnoff wylądował na taboretach i zaczęła się odprawa z dwoma przedstawicielami armii obcej. Oj ręce bolały od rozmowy, ale kiedy pękła pierwsza flaszka, lody zostały przełamane i komunikacja werbalna stała się coraz bardziej klarowna. Uprzejmości i wszelkiej maści kurtuazji było co niemiara. Po trzeciej butelce nasi sprzymierzeńcy jakby trochę osłabli. Zaczęli się do siebie przytulać zmieniając pozycję na horyzontalną i tak jakby nić porozumienia lekko się zaczynała przecierać. Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo. Nie było sensu tego maratonu kontynuować, rodzima brać mogła co prawda jeszcze nie jedną taką butelczynę opróżnić, ale nasi sojusznicy chyba lepiej jakby ułożyli się do snu we własnym namiocie. Po wielu bólach udało nam się ich przekonać do powrotu do własnej bazy. Pojedynczo opuścili nasze lokum o mało nie składając naszego namiotu. Dziwnym zrządzeniem losu rosyjska wódka spowodowała u nich dystrofię mięśni nóg które ni cholery nie chciały ich nosić. Ponieważ było już późno a my byliśmy pełni wrażeń, również grzecznie zalegliśmy na kojach.
Rankiem, poczułem jak ktoś energicznie szarpie moje ramie.
- Krzychu wstawaj choć coś zobaczysz – gardłował przejęty Kazek
Spojrzałem na zegarek, była dopiero 6.10.
- Bóg Cię chłopie opuścił, na urlopie jestem, nigdzie nie idę – warknąłem
Niestety, Pozbyć się Kazia nie było tak łatwo, prawie wyciągnął mnie z namiotu pokazując na zaplątanych w linki Francuzów. Spali jak dzieci na piasku przytuleni do siebie.
- Houston mamy problem – krzyknąłem wpadając do namiotu i budząc resztę „wczasowiczów”. Reakcja ich była natychmiastowa. Poduszki i inne przedmioty, które mieli pod ręką poleciały w moją stronę. Nie ryzykując więcej, wróciłem do Kaźmierza, który drapiąc się po kroczu przyglądał się niedawno poznanym kamratom.
- Nie drap się po jajach tylko ich obudź, u nich już po apelu porannym. Pewnie cała francuska armia już ich szuka - zagadałem
Kaziu delikatnie kopnął w wystający z piachu tyłek, powodując szybkie przebudzenie naszego koleżki. Pokazaliśmy im zegarek, co wywołało u nich błyskawiczną reakcję, jakby mieli co najmniej odpalony lont między pośladkami. Szybkimi susami przemknęli przez wydmy i tyle ich widzieliśmy.
Jeszcze tego samego dnia przyszło nam się z nimi zobaczyć. Niestety ich pozycja nie była zbyt komfortowa. Dostali tydzień ancla. Ponieważ nie posiadali jako takiego aresztu, ustawiono dla nich osobny namiot, kilka metrów od plaży. W pełnym rynsztunku bojowym, z wartownikiem, który odprowadzał ich nawet do latryny, przy temperaturze na zewnątrz ok. 45st. Celsjusza oglądali nas pławiących się wodzie ze swojego nowego lokum. Nie musieli wychodzić nawet na posiłek, był im donoszony. Patrząc później na nich, przeszło mi przez myśl, że chyba spotkań integracyjnych więcej nie będzie. Byłem jednak po części w błędzie. Wieczorem Dowódcy zorganizowali coś na wzór spotkania, mającego na celu wymianę doświadczeń. Spotkanie odbyło się w prowizorycznej messie naszych rodaków, jednak komandosi zza wydm mieli pozwolenie tylko na jednego drinka lub piwo i za cholerę nie dało się ich przekonać na coś więcej.

Wkrótce łajba była gotowa. Bogdan stanął na wysokości zadania i jeden z trzech silników zafurczał, a śruba zamieliła wodę w ciepłym morzu. Wszyscy kochali Bodzia i kilkanaście minut później siedzieliśmy już w łódce prując niewielkie fale. Na początek obraliśmy kierunek na wioskę rybacką.
Cieszyliśmy się ja dzieci z nowej zabawki. To co było w wodzie wzbudzało zainteresowanie wszystkich. Krystalicznie czysta ujawniała faunę o jakiej do tej pory nikt z nas nie miał pojęcia. Obawialiśmy się rekinów, ale jak się później okazało nie one stwarzały największe zagrożenie.
Po trzydziestu minutach zacumowaliśmy na kamienistej plaży pomiędzy łodziami rybaków. W domkach, a właściwie szałasach o trzech ścianach, na hamakach odpoczywały matki z malutkimi dziećmi, niektóre ze szkrabów pozostawione były bez opieki. Starsze dzieci plotły sieci lub razem z matkami naprawiały te uszkodzone. Przemierzaliśmy pomiędzy nimi nie wzbudzając specjalnego zainteresowania. Dwóch kilkuletnich chłopców uganiało się za jakimś ptakiem wielkości gołębia. Dziwne to było, ale ptaki były rzadkością w tej części kraju a właściwie prawie w ogóle ich nie było. Niektóre domki na palach ustawione były w linii brzegowej. Dzieci pozostawione samym sobie łatwo mogły wpaść do morza, ale chyba nikt się tym nie przejmował lub było to coś o czym nie mieliśmy pojęcia. Mężczyźni prawdopodobnie byli w morzu bo w całej osadzie jak dotąd żadnego nie spotkaliśmy. Plan był taki, że zakupimy trochę owoców morza i wieczorem przy ognisku skosztujemy miejscowych przysmaków. Wkrótce też do brzegu zaczęły cumować łódki rybaków. Z zainteresowaniem ruszyliśmy w kierunku pierwszej łajby która dopłynęła do brzegu. W drewnianych skrzyniach lub wiadrach były ryby, które nadawały się bardziej do akwarium niż na patelnię. „Językiem migowym” zakomunikowaliśmy naszemu hurtownikowi żeby sprzedał nam coś co nadaje się do jedzenia, znaczy się jest „mniam, mniam”. Khmerek popatrzył na nas jak na idiotów i kazał nam wybrać sobie ile chcemy i co chcemy. Taak, tutaj zaczął się mały problem bo po te dziwiadła nikt nie chciał włożyć
 ręki.
- To jest paradoks, na co dzień łazimy z bronią i amunicją, strzelanina dookoła nas nie robiła na nikim większego wrażenia, ale obawialiśmy się rybek z wiadra - pomyślałem.
Po krótkiej ale zażartej kłótni znalazł się odważny i przesypał ryby do plastikowej torby.
Rybak miał przy tym niezły ubaw.
Wkrótce ruszyliśmy dalej w morze. Celem były trzy wyspy znajdujące się w zasięgu wzroku.
Pierwsza z nich okazała się nie do zdobycia ze względu na otaczające ją skały, wyskoczyliśmy na krótką plaże na drugiej wyspie. Oczywistym było że nikogo tu nie znajdziemy. Ląd pośrodku oceanu opłynęliśmy wcześniej w jakieś dwadzieścia minut, i nie wyglądało to groźnie, jednak z głębi słychać było dziwne dźwięki może ptaków, małp, lub innych stworzeń. Las na lądzie był nie do przebycia bez maczety, toteż nikt nawet nie myślał o zwiedzaniu. Pech jednak nas nie opuszczał. Sławek wyskakując z łódki na piaszczysty brzeg nadepnął na jakieś stworzenie którego kolce
 przebiły mu stopę na wylot. Nie wyglądało to za ciekawie. Trzy sterczące kolce miały się całkiem dobrze, a przy próbie przeciągnięcia pierwszego urwał się przy samym ciele, a w drugą stronę dawał zbyt duży opór powodując chyba spory ból, bo dawno tyle razy naraz nie usłyszałem motherfucer. Sławek był wyłączony, ale stwierdził, że wytrzyma do kolejnego nieznanego nam lądu. Piersiówka z whisky była najlepszym lekarstwem. Nie tracąc czasu, bo zaczął się odpływ skierowaliśmy łódkę na ostatni kawałek lądu który mieliśmy zamiar zdobyć.
Byliśmy coraz bliżej ziemi niczyjej, ale w oddali na brzegu zauważyliśmy jakąś majaczącą postać.
Człowiek machał do nas i coś krzyczał, my też odwzajemniliśmy mu się tym samym zastanawiając się co robi ludź sam na bezludnej wyspie, pośrodku oceanu. Skierowaliśmy dziób łódki w jego stronę sądząc, że może ktoś potrzebuje pomocy. W odległości ok trzystu metrów od brzegu padły pierwsze strzały. Strzelał w powietrze, a my szybko odpuściliśmy manetkę, by nasza bryka stanęła prawie w miejscu. Coś nie działało w tym wszystkim, klient najpierw macha pęcinami by później strzelać ostrzegawczo. Do tego Sławek chyba dostawał gorączki i ani procenty ani noga w wodzie nie przynosiła mu ulgi. Skupiliśmy się jednak na obecnej sytuacji, byliśmy jakieś trzysta metrów od brzegu stwierdzając, że chyba tu nas nie lubią i zawracamy. Silnik znowu zawył a seria z karabinu maszynowego przeleciała po wodzie przed samym dziobem łódki. Ździebko tym zdegustowani, ster poszedł w tył na lewo i zaczęliśmy się oddalać od wyspy. Płynęliśmy na pełnej mocy silnika z nisko opuszczonymi głowami, by w pewnej chwili szybkość łodzi przestała odzwierciedlać obroty silnika.
Tego nam jeszcze brakowało, zerwał się klin w śrubie i wirnik stanął w miejscu. Jak idioci patrzeliśmy na siebie bezradni, łódź zaczęła dryfować coraz dalej od widocznego jeszcze stałego lądu. Wypływając nikt nawet nie pomyślał o wiosłach, a kamizelki ratunkowe mieliśmy tylko trzy. Wypływając obawialiśmy się rekinów bo to było bardziej kinowe, ale teraz byliśmy w samym centrum ławicy meduz które swoimi parzydełkami mogły narobić więcej szkód jak szczęki żarłacza. Byliśmy jak dzieci na parapecie wieżowca pozostawione bez opieki. Pretensji było co niemiara, zaczęliśmy winić jeden drugiego o zaniedbania w przygotowaniu wyprawy, ale prawdę mówiąc wszyscy byliśmy tak samo winni.
Mieliśmy braki w wyposażeniu, ale trzeźwy Bodzio zabrał ze sobą kilka klinów wirnika, tylko jak je założyć na pełnym morzu.
Wreszcie trzy kamizelki wylądowały w wodzie, a trzech najmłodszych (w tym ja) wskoczyło do wody, by na fali, pomiędzy meduzami, trafić trzy centymetrowym klinem w mały otwór zabezpieczenia wirnika. Na łódce starszyzna próbowała unieść motor nad wodę żeby ułatwić nam zadanie. Trochę to trwało, ale zrobiliśmy robotę, by chwilę później pruć w kierunku polskiej bazy.
W bazie okazało się, że wyspa z której zostaliśmy ostrzelani nie do końca była własnością Kambodży, z pozostałymi było podobnie. Wietnam i Tajlandia również rościły sobie do nich prawa.
Sławek został zabrany do 
francuskiego szpitala, gdzie pozbyto się uciążliwych kolców, a Kazek zabrał się za patroszenie przedziwnych stworzeń, wkurzony że nikt nie chce mu pomóc. Chwilę później już wyluzowani i z flaszką wody ognistej w dłoni przypiekaliśmy kolorowe rybki nad ogniskiem komentując miniony dzień.
Rano obudziłem się z całkiem dobrym samopoczuciem. Biorąc po uwagę ilość wypitego alkoholu w normalnych warunkach miałbym co najmniej wytrzeszcz oczu. Szybko zanurzyłem się w w oceanie. Temperatura wody niewiele różniła się od temperatury powietrza. Reszta peacekeeperów wkrótce do mnie dołączyła mocząc dupska w ciepłej wodzie. Obserwowaliśmy jak dwudziesto-kilku letni żołnierze legii cudzoziemskiej uprawiali jogging na piaszczystej plaży. Mietek o budowie motyla, należący do strarszyzny w naszej grupie, głośno komentował ich poczynania szydząc z chłoptasiów. Śmiertelnie chory jako dziecko, życie uratowała mu stara znachorka. Czarując zioła, wyleczyła go ze szkarlatyny i czegoś tam jeszcze. Jednak choroba pozostawiła piętno w budowie jego ciała. Kogucia klatka piersiowa, krzywe nóżki i parę innych mankamentów dyskwalifikowało go już na początku castingu do playboya. Był za to sympatycznym, uczciwym i niesamowicie silnym w rękach czterdziestoczteroletnim żołnierzem. Patrząc na muskularnych legionistów zauważyłem między nimi spotkanego wcześniej krajana, któremu jakoś dziwnie nie chciało przejść przez gardło przyznanie się do swojej narodowości. Generalnie wisiało mi to, ale miałem już pomysł jak dziada upokorzyć, trzeba go było tylko czymś sprowokować żeby chciał z nami zagadać.
W międzyczasie dostaliśmy informację, że komandosi z zza wydm zarządzili zwinięcie wszystkich straganów stojących na drodze do ich bazy, dając miejscowym czas do godziny 14.00. Szykował się niezły cyrk z którego nie mieliśmy zamiaru zrezygnować. Uzbrojeni khmerzy mogli odpowiedzieć ogniem na próbę siły. Piętnaście minut przed wyznaczonym terminem, spych gąsienicowy z podniesionym lemieszem i obsadą karabinu maszynowego sporego kalibru wyjechał na drogę.
Jakoś nie zrobiło to na miejscowych wrażenia, dalej robili swoje. Niektórzy nawet ucięli sobie drzemkę nie zwracając uwagi na kopcący wehikuł. Kilka minut później operator podniósł lemiesz jeszcze wyżej zasłaniając przy tym samego siebie, strzelec natomiast schował się za osłonę obserwując przez otwór drogę przed pojazdem, a my jak w kinie siedzieliśmy na wydmach i obserwowaliśmy całą sytuację.
- Na jakich wczasach zapewnili by nam takie atrakcje – przeszło mi przez myśl.
Pierwsza długa seria z karabinu poszła wzdłuż straganów, powodując poruszenie wśród handlujących. Większość w pośpiechu zaczęła zwijać towar i oddalać się od prowizorycznych sklepików, inni jakby na to czekali. Wyjęli swoją broń eksponując swoje niezadowolenie (czyt. głupotę) z obecnej sytuacji. Nie mieli szans, w odwodzie stał co najmniej pluton wojska czekający na rozkaz. Kolejna seria jakby ostudziła najbardziej zatwardziałych, zostawiając towar cofnęli się kilka metrów od przewidywanej trasy przejazdu. Trasa była prosta – gąsienicami po straganach.
I ruszyła maszyna. Najpierw powoli jak żółw, by po chwili kłęby gęstego dymu towarzyszące wystrzałom i wszelkiej destrukcji wgniotły wszystko w glebę. Ze strony niezadowolonych nie padł nawet jeden strzał. Chyba nie do końca wierzyli w to co przed chwilą zobaczyli.
My nauczeni doświadczeniem, że przecież powinny być jakieś negocjacje, ustalenia, a potem ewentualny pokaz siły sami nie mogliśmy uwierzyć, że setki litrów piwa i chińskich zupek zostało wciśniętych do jądra ziemi.
Pojazd zaczął się wycofywać do miejsca swojego parkowania, a po khmerskim straganie został tuman kurzu i cudowny zapach browara.
Wieczorem, przed zachodem słońca wstawiliśmy do morza stolik tak żeby znad wody wystawał tylko blat a sami zanurzeni w wodzie na taborecikach rozkoszowaliśmy się chłodnym piwkiem, obserwując zachód słońca i trenujących wzdłuż brzegu Francuzów. Wkrótce brzydzący się polskością krajan pojawił się na horyzoncie. Razem ze Mieciem zaczęliśmy udawać, że siłujemy się na ręce robiąc przy tym sporo szumu. Pozostali rzucali zielonymi dolaresami po stole udając zakłady. Niedługo później zatrzymało się sporo gapiów na brzegu obserwując cóż to polaczki wyprawiają. Pokaz na chwilę przerwaliśmy by zaprosić do stołu legionistę z naszym tzw. rodakiem. Przez chwilę bronili się przed naszą propozycją posiłowania się z Mieczysławem, ale w końcu ulegli. Niestety Daruś (człek dwojga twarzy) został naszym tłumaczem, a do stołu zasiadł wysportowany i muskularny kolega. Nasze miny mówiły same za siebie. Obawialiśmy się że nasz kumpel może nie podołać wielkiemu żabojadowi, ale o wycofaniu się nie było już mowy. Chłopaki chwycili się za ręce a widownia zaczęła głośno kibicować, my zachęcaliśmy do obstawiania swojego zawodnika. Anatomia tych dwóch siłaczy znacząco się różniła toteż faworyt znany był od samego początku i nie był nim nasz Mieciu. No i się zaczęło.
Przez pewien czas walka była wyrównana co chyba niektórych wprowadziło w małe zakłopotanie, następnie ręka naszego kolegi nieznacznie się przechyliła nie w tą stronę o którą nam chodziło by po chwili znowu wrócić do pionu. Walka trwała już kilka długich chwil, a „dziadek” (ksywka naszego zawodnika) wprawiał nas w coraz większe zakłopotanie bo zażyczył sobie papierosa. Twarz legionisty i jego polskiego kompana również wyrażała dziwne emocje i zwątpienie, a publiczność coraz głośniej krzyczała obstawiając już nie tylko na młodszego zawodnika. Po jakimś czasie Francuz poddał się zsuwając łokieć ze stolika. Czerwony na twarzy z wysiłku i chyba ze wstydu, podał rękę naszemu bohaterowi. Wreszcie odezwał się kolega Dariusz tłumacząc stwierdzenie francuza, że skoro ten cherlawy człowieczek jest taki silny to ile my musimy mieć siły?
- Nawet o tym nie myślcie – skwitował to krótko Kazek.
Z polskim legionistą mieliśmy okazję spotkać się jeszcze raz …w burdelu, gdzie schładzaliśmy nasze sumienia chłodnym piwem. Przyszedł niedługo po nas, na wejściu delikatnie skinął głową w naszym kierunku. Burdel tata dostał w tym momencie szału biegania. Patrzeliśmy w zdumieniu co się dzieje. Nasz kolega od razu zniknął za drzwiami gdzie wszelkie uciechy były dozwolone. Za nim pobiegł bardzo spięty zarządca przybytku poganiając kilka dziewczyn. Po chwili wyszli w uszczuplonym składzie. Właściciel z widoczną ulgą na twarzy zaproponował nam jeszcze po piwku.
Minęło kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut i w drzwiach ponownie pojawił się znany nam już dwu państwowiec trzymając za włosy jedną z dziewczyn. Krótka wymiana zdań i kolo od panienek ze złożonymi dłońmi jak do modlitwy nisko kłaniał się naszemu koledze w geście przeprosin. Nie bardzo wiedzieliśmy o co kaman, ale wyglądało to żenująco.
Czas kiedy dobrze się bawiliśmy mijał nie ubłagalnie za szybko. Wkrótce też trzeba było pakować manatki i wracać skąd przybyliśmy. Koledzy zaopatrzyli nas na drogę w prowiant jak byśmy mieli wracać do kraju ciężarówką.
W bazie logistycznej okazało się, że Dowódcy Zgrupowania brakuje kilku kierowców, żeby odstawić samochody służbowe do miejscowości Battambang. Cel znajdował się prawie 400km od Phnom Penh, ale w połowie trasy był nasz Batalion Inżynieryjny. Oczywiście zgodziliśmy się przewidując, że w porze obiadu dotrzemy do naszego gniazda a stamtąd ruszymy w dalszą drogę.
Klimatyzowane japońskie terenówki w liczbie 20szt wyruszyły wcześnie rano. Ze względów bezpieczeństwa w samochodzie mógł znajdować się tylko kierowca, dziwne dla mnie były te względy, ale nikt nie oponował. Łączność radiowa pomiędzy kierowcami była całkiem dobra i nie zanosiło się na to, że może być inaczej. Jazda po stolicy tego kraju jak zwykle dawała doznań jakich żaden lunapark na świecie nie mógłby dostarczyć, wszyscy jechali przeważnie prawą stroną, ale często miejscowe ciężarówki też sobie upodobały właśnie ten pas jezdni tylko w stronę przeciwną. Wiadomo, większy ma pierwszeństwo tylko jak mu ustąpić i nikogo nie uszkodzić kiedy z prawej i lewej strony masz co najmniej kilka motorowerów, ryksz i innych dziwnych pojazdów przyklejonych do ciebie na grubość lakieru. Nikt nie pilnował już swojego miejsca w szyku, staraliśmy się opuścić to miejsce jak najszybciej. W tym tłoku łatwo było o nieszczęście.
Już po wyjechaniu z miasta kolumna bardzo się rozciągnęła. Po dwóch godzinach mieliśmy za sobą ledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale nie było już nikogo w zasięgu wzroku, a radio coraz częściej milczało. Wyjechałem jako czwarty w kolumnie i miałem nadzieję, że dalej utrzymuję taką pozycję.
Ktoś z czoła kolumny podał komendę „kolejno odlicz”, byłem piąty i zarazem ostatni, za mną była już cisza. Jechałem tak szybko jak tylko droga na to pozwalała, jednak głębokie dziury i leje po minach skutecznie mnie spowalniały zrzucając co jakiś czas antenę magnetyczną z dachu. Miałem tylko nadzieję, że nie zboczyłem z trasy i wkrótce trafię na obiad do naszego WDW.Stałem już przy wydawce, kiedy nasz dzielny kucharz stwierdził, że jestem wyprowiantowany i nie dostanę posiłku. Poczułem się jak bym dostał w twarz z otwartej dłoni. To ja o tego bydlaka walczyłem, a on mi żałuje miski zupy. Miałem go ochotę wyciągnąć zza tej lady i powiesić na najbliższej palmie. Ludzie stojący za mną komentowali już poczynania parzygnata.- czternaście tysięcy kilometrów od kraju, a ten burak mówi że jest wyprowiantowany, chyba mu życie nie miłe, skopać dupę dziadowi, chamie skręcił ci ktoś ostatnio porządnie wora ? utopić gnoja w ryżowisku... - było słychać z kolejki.Pod presją tłumu, kuchta chyba zrozumiał, że przegiął bo postawił mi przed nosem talerz z zupą. Podniosłem go bez słowa, tylko po to by całą jego zawartość chlusnąć w jego kierunku, oblewając skutecznie jego gejowski fartuszek. Inni poszli moim śladem, powodując jego szybkie zniknięcie z pola widzenia. Pomocnicy kucharza bez słowa zaczęli ponownie wydawać posiłki życząc wszystkim – smacznego -.
Dalsza droga, do celu naszej podróży minęła beż większych przygód. Nawet droga była jakby lepsza, trzeba było tylko uważać na zwierzęta stojące często pośrodku blokując przejazd. Na niektórych odcinkach mieliśmy nawet asfalt, ale zajęty był już przez wygrzewające się węże. Przejechane kołami wydawały dźwięki podobne do mlaskania, natomiast zderzenie z bawołem stojącym na trasie przejazdu mogło zmienić samochód w kupę złomu. Jechaliśmy w pięć samochodów, kolumna za nami musiała sporo odstawać, bo nie dogonili nas nawet po przerwie obiadowej.
Na miejscu czekał na nas rodzimy Star, którym mieliśmy wrócić do „domu”.
Jechaliśmy już jakiś czas kiedy kierowca nagle zaczął zwalniać. Wychyleni z zza kabiny zauważyliśmy machającego w naszym kierunku żołnierza ONZ.
Byliśmy w jednej z tutejszych wiosek.
Bułgarzy nerwowo tłumaczyli, że potrącili dziecko, i czekają na miejscowego policjanta. Wyskoczyliśmy z paki samochodu, a atmosfera wśród miejscowych zgęstniała jeszcze bardziej. Nieustające okrzyki w naszym kierunku nie milkły. Dziewczynkę już jakiś czas temu do szpitala zabrał inny samochód ONZ. Wśród miejscowych się gotowało. Z karabinami w rękach tłum groźnie pohukiwał. Wreszcie pojawił się przedstawiciel miejscowego prawa. Jednak jego autorytet był raczej niewielki, wieśniacy nie pozwolili mu dojść do słowa i krzyczeli na niego tak samo jak na nas. Próbowaliśmy wyróżnić w tłumie rodziców dziewczynki, ale wszyscy byli równie mocno podekscytowani. W pewnym momencie jeden z miejscowych oddzielił się od grupy i ruszył w kierunku przydrożnej chaty. Za nim podążył jeden z Bułgarów, a  chwilę później zza ściany chałupki poleciała długa seria dużego kalibru tuż nad naszymi głowami, dziurawiąc naszą ciężarówkę. Siła ognia była tak duża, że spokojnie mogła posłużyć do obrony przeciwlotniczej. Leżeliśmy płasko na ziemi, kątem oka widziałem Bułgara, który szarpał się ze strzelającym. Był większy i na pewno silniejszy od miejscowego khmera, toteż dość szybko zdołał odebrać mu taśmę z amunicją i poderwać lufę do góry. Na taki dynamiczny rozwój sytuacji nie byliśmy przygotowani. Nie mieliśmy tutaj najmniejszych szans w jakiejkolwiek konfrontacji, jedyne wyjście to spróbować jak najszybciej oddalić się z tego miejsca.
Ktoś krzyknął:
– Wiejemy !!! – i chwilę później leżeliśmy płasko na skrzyni Stara, który mielił grunt podnosząc tumany kurzu i pyłu. Krzyki, wystrzały, wycie silnika i skok adrenaliny temu towarzyszący, dodał kierowcy skrzydeł. Prowadził ciężarówkę jak rajdowiec wyścigu Paryż – Dakar, a my staraliśmy się nie podskakiwać powyżej burty samochodu.
Po kilku kilometrach Star zatrzymał się na poboczu, sprawdziliśmy czy nikt nie jest ranny. Oprócz przestrzelonej kabiny kierowcy i kilku dziur w burcie nie mieliśmy większych strat. Wszyscy byli cali i wszyscy teraz myśleli o jednym, o tym że zostawiliśmy Bułgarów na łaskę miejscowych.
Pora deszczowa minęła i zaczęła się zima. Temperatura w ciągu dnia dochodziła do ok 30st C by w nocy spaść do 24st. W takim chłodzie można już było przespać całe noce, a nawet zrobiło się chłodno. W naszej noclegowni pojawił się nowy pupilek, młoda mangusta której zadaniem było zabezpieczyć nas przed pełzającą fauną. O tej porze roku w ryżowiskach w których ryż nie został przerwany pojawiły się czarne kobry. Nawet miejscowi wieśniacy przestrzegali przed spotkaniem z takowym gadem. Jednak nasz domowy piesek skutecznie odstraszał wszystko co próbowało się wślizgnąć do naszych apartamentów.
Miejscowa firma budowlana w liczbie ok 20 ludzi, kobiet i mężczyzn zaczęła budować nam sanitariaty. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego systemu pracy. Fundamenty kopało kilka osób, cztery osoby wynosiły wykopaną ziemię w koszach przypominających kształtem i wielkością stożkowy kapelusz. Przydział był po dwóch na kosz. Pracę kończyli ok. godz. 16.00, a następnie ćwiczyli jakąś azjatycką sztukę walki lub grali w Kick Volleyball (nożną siatkówkę). Przez dwa dni obserwowaliśmy jak postępują prace budowlane, te jednak nie postępowały. Trzeciego dnia któryś z peacekeeperów nie wytrzymał i zaczął miejscowym pokazywać jak powinni pracować. Patrzyli na niego jak na zjawisko nadprzyrodzone kiedy sam podniósł kosz i wyniósł go w czasie trzy razy krótszym. Niewiele to pomogło, coś tam pomamrotali po swojemu i dalej wlekli się we własnym tempie. Tym systemem pracy, załatwienie swoich potrzeb fizjologicznych w miarę normalnych warunkach wydawało nam się raczej bardzo odległe w czasie. Jednak po ok trzech tygodniach wstęga została przecięta i pierwszy żołnierz mógł dupsko posadzić jak w miarę cywilizowany człek.
Nigdy bym się nie spodziewał, że takie trochę może przynieść tyle radości. Budowla była drewniana, ale jak na tamtejsze warunki, cudowna.
Nasze zadania mandatowe wreszcie zaczęły nabierać jakiegoś sensu. Ja wreszcie dostałem swoje dwa agregaty, które pracowały do wyczerpania paliwa czyli około tygodnia, i to bez usterki. Woda płynęła z water coolerów, kucharz jakby załapał po co tu przyjechał, a nasz obóz wyglądał jakby lepiej.
Zaczął się też nabór na kolejne 6 mcy misji. Wiadomości o tym co się tu dzieje wreszcie dotarły do kraju co spowodowało vacaty na niektórych stanowiskach. Moje agregaty też miały zostać bez pełnej obsługi toteż „stary” wyszedł z propozycją cobym się zastanowił czy aby na pewno chcę wracać do kraju. W perspektywie miałem osobny kontener mieszkalny, kuchnię i łazienkę na 6 osób, a wisienką na tym torcie miał być zatrudniony przez ONZ khmerek który dbał by o porządki w naszych apartamentach. W głowie mi się to nie mieściło, ale postanowiłem trochę pozwodzić kadrę kierowniczą. Wkrótce cała nasza ekipa została przetransportowana do Pursat, gdzie na ogrodzonym i strzeżonym terenie postawiono cała infrastrukturę. Do tego wszystkiego mieliśmy dostać kierowcę, który zapewniałby nam transport do obozu i z powrotem.
Cuda jednak się zdarzają. Koniec misji spędzę jak cywilizowany człowiek – pomyślałem. Szkoda tylko, że wcześniej na to nie wpadli.
Każdego popołudnia przed naszymi „apartamentowcami” czekał na nas miejscowy khmer waląc do dacha kasku budowlanego, z miotłą w ręku powodując, że twarz sama wykrzywiała się w uśmiechu. Takiego luksusu nikt z nas się nie spodziewał. Oprócz nas na tym terenie mieszkali pracownicy misji humanitarnych i wyżsi rangą oficerowie ONZ. Wzbudzało to zazdrość naszych rodaków, ale nie miałem zamiaru rezygnować z tej odrobiny luksusu. Popołudnia były teraz do naszej dyspozycji.

Przyszedł grudzień. Wszyscy myślami byli z rodzinami, ale tylko myślami bo w kwestii łączności z krajem nic się nie zmieniło. Zaczęły się przygotowania do świąt i nowego roku. Dowódca jaki był taki był, ale stawał na głowie żeby zorganizować produkty, z których kucharz miał za zadanie wyczarować świąteczne żarcie podobne do naszego, słowiańskiego. Chłopaki z dżungli przytargali nawet jakieś iglaste drzewo które imitowało choinkę.
Teraz wszyscy byliśmy skupieni na tym jednym dniu, na jednej kolacji, a myśli i tak pozostawały gdzieś daleko.
Miejscowi nie bardzo wiedzieli o co chodzi. Oni nie obchodzili świąt w ten sposób, nowy rok też był jakoś inaczej. W ich mniemaniu był rok 2536 czyli 544 lata później (
Buddyjska era rozpoczyna się od śmierci Buddy w 544 roku p.n.e.)

Nie wszyscy jednak obchodzili te święta tak uroczyście jak większość.Część z nas z powodu przeróżnych chorób zastanawiała się – co dalej ? Co czeka ich w kraju po powrocie. Czy diagnoza postawiona tu w Kambodży jest trafna ? Czy to AIDS, czy ameba, a może malaria, a może jeszcze inne paskudztwo, które nie zostało właściwie zdiagnozowane. Nie takiego zakończenia misji się spodziewali przylatując tutaj.
To była jednak po części loteria, każdego z nas mogło dopaść to coś.
Ja, mimo, że czułem się dość dobrze jeszcze przed świętami oddałem krew dla francuskiej żołnierki ciężko rannej w wypadku, nie tylko po to żeby jej pomóc, ale też żeby dokładnie poddać się badaniom. Wyniki były dla mnie pozytywne, toteż spokojnie myślałem o powrocie do domu.
Wkrótce musiałem oficjalnie zdecydować czy zostaję czy wracam do kraju. Oczywiście potwierdziłem to o czym wiedziałem od początku. Wracam.
Do obozu przyjechały trzy ciężarówki wypełnione ludźmi, którzy mieli nas zastąpić na tym padole. Nie musieli nic mówić. Przestraszone, niepewne twarze, umorusane od pyłu i potu, wytrzeszczone oczy, spieczone wargi mówiły same za siebie. W porównaniu z nami byli biali jak nasze wysłużone prześcieradła. Patrzyłem na nich i było mi ich żal.
- Pinki – tak zostali nazwani, bo tutejsze słońce zmieniło kolor ich skóry na różowy, brudni i wystraszeni jak małe różowe świnki zaraz po porodzie. Mój zmiennik człek już dobrze po czterdziestce, ważył jakieś 120kg przy wzroście ok 170cm. Był byłym żołnierzem zawodowym, życie zmusiło go do podjęcia decyzji o przylocie w to piekło. Nie robiąc nic, pot spływał po nim jak po kaczce, a przecież była „zima”. Było prawie pewne, że nie dotrwa tu do końca zmiany, nie przy tej wadze.
Czas wracać do domu.
Nasz czas w tym kraju dobiegał końca. Niebawem zostaliśmy przetransportowani do obozu przejściowego w Phnom Penh gdzie rozpoczynaliśmy tą nierówną walkę. Na trzy ostatnie tygodnie to ten obóz był naszym domem.
Nasi wcześniej poznani koledzy z Pakistanu, bardzo się ucieszyli na nasz widok przytulając się do nas i głaszcząc po kolanach jakbyśmy byli ich ostatnią szansą na stosunek płciowy. Niedobrze mi się robiło od tych czułości. Jak tylko mogłem unikałem tych spotkań, ale ich upierdliwość była mistrzowska.
W drodze na tutejszą stołówkę zauważyłem dość dużą małpę przywiązaną na łańcuchu do pala wbitego w ziemię. Zwierz ważył jakieś 50kg i był bardzo agresywny, ale nic mnie już tutaj nie było chyba w stanie zdziwić. Niektórzy z żołnierzy nosili na szyi puszki zbierając datki dla chorych na AIDS. Byli załamani, na ich twarzach malowało się ogromne napięcie i rozpacz. - Co mam zrobić, jak spojrzeć w oczy najbliższym ? - pytali, ale nikt nie potrafił udzielić im sensownej odpowiedzi.
Trzy kilometry ulicy cudów w Phnom Penh były chyba większości misjonarzom dobrze znane, ale i tak wszyscy w wolnych chwilach tu zaglądali. Wieczorem, kiedy zapaliły się wszystkie kolorowe światła na zabudowaniach tej słynnej alei gwiazd, ulica wyglądała jak jedna wielka choinka. Nie było tu domów rodzinnych, nie kręciły się dzieci. Był to jeden ogromny kurwidołek. W każdym z domków było kilka czasami kilkanaście Pań do towarzystwa, które wychodząc na ulicę prowadziły między sobą regularne bitwy o klienta. Wkraczając w ten pieprznik początkujący „turysta” nie przeszedł 100m bo za chwile miał na plecach panienkę, inne ciągnęły go za ręce, a jeszcze inna na środku ulicy łapała go za penisa ciągnąc do przybytku rozkoszy. Trzeba było być naprawdę twardym, żeby wypić piwo i go nie wylać.
Stałą ekipą wracaliśmy właśnie do obozu. Humory nam dopisywały bo i wypitego alkoholu było trochę więcej niż zwykle. Nie mieliśmy na sobie mundurów, jedynie nasze ID świadczyły o tym że „walczymy o pokój na świecie”. W pewnym momencie drogę zablokowały na dwa wozy opancerzone. Żołnierze w błękitnych hełmach, z odbezpieczoną bronią wyciągnęli nas z samochodu jak pospolitych przestępców. Chciałem coś powiedzieć trochę gestykulując, ale potężny żabojad rzucił mnie na naszą taksówkę wykręcając przy tym rękę do takiej pozycji, że mogłem się po czole podrapać. Uderzenie było dość silne bo przez chwile nic nie widziałem i miałem problem z oddychaniem. Rewizja była równie szybka jak mój lot na maskę samochodu. Kiedy mieli już nasze ID karty, ustawili nas w szeregu prowadząc identyfikację. Nie trwało to długo, ale alkohol wyparował mi chyba w jednej chwili i poczułem znaną już suchość w gardle. Kiedy skończył się cały ten cyrk, jak gdyby nigdy nic oddali nam nasze identyfikatory życząc dobrej nocy. Na jakiś czas miałem dość nocnych wypadów „w miasto”.
Dwa dni później na lotnisku żegnaliśmy dwóch naszych kolegów. Niestety
wracali w metalowych skrzyniach obitych drewnem. Nieszczęśnicy wjechali samochodem na minę. Kierowca przeżył, ale chyba wolał by zginąć razem z nimi bo nie dość, że przechodził osobistą traumę to jeszcze przełożeni zrobili z niego mordercę. Cała uroczystość pożegnania była jak każda inna tego typu.  Zebrani na lotnisku mundurowi różnych narodów w ciszy i skupieniu oglądali ceremonię pożegnania. Widać było jednak błędy w organizacji tego przygnębiającego wydarzenia. Żołnierze niosący trumny musieli je podnieść nad głowy i dosłownie wrzucić do luku bagażowego rejsowego samolotu. Organizacja takich imprez nie była mocną stroną naszej kadry dowódczej, zresztą miałem wątpliwości czy w ogóle są w stanie cokolwiek zorganizować od początku do końca.
Ostatni miesiąc był też owocny w kilka uroczystości małżeńskich. Dziewczyny były bardzo oddane i za wszelką cenę chciały opuścić ten kraj razem z nami. Kilku żołnierzy wzięło ślub zgodnie z miejscową tradycją i w ten o to sposób zabierali cząstkę tego kraju ze sobą.
Ja z przyjaciółmi podjęliśmy  jeszcze wyzwanie odwiedzając tutejszy salon piękności.
Wjeżdżając na lotnisko, nie miałem wrażenia że coś lub kogoś zostawiam, że powinienem zostać, pomóc swoim doświadczeniem. Myślami byłem w domu. Zagęszczona atmosfera w obozie spowodowana naszym wyjazdem dawała się wszystkim we znaki. Ci którzy zostawali, mieli wątpliwości czy dobrze robią, wylatujący nie potrafili już rozmawiać o niczym jak o tym co zrobią po powrocie do kraju.
- Zbiórka na płycie lotniska – wydzierał się Szef Sztabu.
Jego autorytet był mocno nadszarpnięty, ale nikt nie oponował. Na płycie słońce paliło niemiłosiernie, a my byliśmy w całorocznych mundurach polowych. Kilka chwil w tym słońcu i wyglądaliśmy jak po deszczu monsunowym. Zbiórka nie miała sensu bo samolot  nie wylądował, a jeszcze tankowanie, obsługa techniczna, katering itd. Po trzecim – kolejno odlicz – zaczęły się głośne komentarze o głupocie dowodzącego. On sam jednak jak przystało na prawdziwego twardziela był bardzo odporny na opinie innych.
Powrót na ziemię ojczystą miał się odbyć dwoma TU-154. Kiedy wreszcie wylądowały, byliśmy przemoczeni. Pot bezlitośnie wpływał do butów, a nas czekał długi 24-godzinny lot.
Biliśmy radośnie brawa kiedy samolot oderwał się od ziemi, a chłodne drinki ostudziły zbulwersowane towarzystwo na dobre.
Po kilku godzinach lotu stewardessy zaczęły jednak wydawać dziwne dźwięki, a niektóre wyglądały nawet na nieco wystraszone. Po podłodze samolotu zaczęły pełzać węże, gdzieniegdzie zaczęły popiskiwać małpy wystraszone tak samo jak obsługa Tupolewa. Właściciele tych małych stworzonek najnormalniej w świecie zasnęli ukojeni Smirnoffem, a pełzająco-skaczące towarzystwo pobudziło się bo i podane wcześniej relanium przestało działać. Cała ta sytuacja może nie była normalna, ale chyba tylko na nas nie robiła wrażenia bo decyzją pilota zostaliśmy zmuszeni do lądowania nie w Krakowie, a w Kalkucie.
- No cóż powrót trochę się opóźni, a Indie też mogą być ciekawe – przeleciało mi przez głowę, ważne że lecimy we właściwym kierunku.
Wbrew naszym oczekiwaniom Kalkuta nie przywitała nas zbyt gościnnie. Trochę zresztą z naszej winy bo spodobały nam się kobitki z czerwonymi kropkami na czołach. Nikt nas nie uprzedził, że to żony celników i tamtejszej straży granicznej. Nasze gesty i słowa spowodowały, że zamknięto nam przed nosem wyjście na świat i musieliśmy koczować na lotnisku.
- Co za buraki, zero szacunku dla misjonarzy- przeleciało mi przez myśl.
Po dwóch godzinach przeszukiwania i odkażenia samolotu wróciliśmy na pokład trochę jakby zawiedzeni wycieczką do Indii. 
Lotnisko w Krakowie przywitało nas 25-stopniowym mrozem. Na schodach samolotu czekały na nas koce którymi zostaliśmy owinięci jak becikiem. Jeszcze nasz fracht, wpuszczenie psa na pakę samochodu gdzie były nasze bagaże i kierunek do miejsca skąd siedem miesięcy temu zaczynaliśmy naszą przygodę. Pies swoje zadanie wykonał na medal, podniósł nogę na pierwszy z brzegu plecak i tym zakończył szukanie narkotyków. Dobra nasza, w niektórych plecakach było po 2kg suszu marihuany, będzie co jarać.
Dziwne uczucie. Miałem wrażenie że wszyscy w tym kraju chorują. Wszyscy bladzi, smutni, inni. W trakcie podróży myślałem o domu, o rodzinie. Bałem się bardziej jak przed wyjazdem do Kambodży. Czy dziecko mnie pozna, jak zareaguje żona, czy ja bardzo się zmieniłem, czy będę potrafił się odnaleźć w tej nowej-starej rzeczywistości. Większość z nas milczała w trakcie podróży. Przez okno podziwiałem widoki, i stwierdziłem że kocham ten kraj, te dziury w asfalcie, syf na poboczu, śnieg, drzewa bez liści, ten spokój i bezpieczeństwo. Byłem wreszcie u siebie.
Następnego dnia podjechały autobusy które miały rozwieść naszych naszych współplemieńców do szpitali chorób tropikalnych. Przy wejściu na stołówkę jakiś chorąży z długoletnim stażem ustąpił mi miejsca w przejściu z tekstem – proszę, to ty tu jesteś weteranem. Wcale się tak nie czułem, nasza skóra była ciemniejsza od localnersów, ale poza tym nie chciałem być wyróżniany.
Posiłki też jedliśmy odsunięci od reszty świata. Zaczynało mi to śmierdzieć, jeszcze nie wiedziałem czym, ale coś tu było nie tak.
Na zbiórce organizacyjnej jakiś idiota z pagonami młodszego oficera stwierdził, że ponieważ w nocy ktoś powybijał szyby, to musimy się złożyć na ich wstawienie, 3$ jak nie mamy złotówek wystarczą.
- Kurwa, czy ze mną jest coś nie tak czy to ich powinni zabierać na leczenie - przeszło mi przez myśl. W nocy byliśmy w powietrzu, toteż riposta – bujaj się – dała temu bałwanowi do zrozumienia, że jak chce dolary to niech śmiga do kantoru.
Brama wyjściowa została przed nami również zamknięta, mieliśmy po prostu najzwyczajniej ZOMZ (zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania), ale nikt nie miał zamiaru go przestrzegać, nie my. Mieliśmy tu spędzić kolejny tydzień na badaniach, a ich rezultat miał być potwierdzony z dwóch laboratoriów. Do tego czasu jesteśmy uziemieni.
Następnego dnia do Bogdana przyjechała żona. Nie pozwolono jej zobaczyć się z mężem, czekała pod bramą Centrum. My też nie byliśmy pewni czy to dobry pomysł pozwolić mu iść do niej, bo przecież w trakcie misji zmarło ich 1,5-roczne dziecko. Mimo naszego wsparcia i tak prawie do końca twierdził, że ją rozwali winiąc ją za ten dramat. Mógł przecież przemycić klamkę i spełnić swoją obietnicę. Mimo jego protestów, zrobiliśmy mu "przegląd mundurowy". Dopiero kiedy stwierdziliśmy że jest czysty zorganizowaliśmy mu transport do hotelu, sami zresztą też chcieliśmy sprawdzić czy Kielce by night dalej  rządzone są przez proboszcza. Były, życie w tym mieście kończyło się o godzinie 22.00
Bodzio wrócił jakby lżejszy, a jego „lekkość” udzieliła się pozostałym. Skoro on potrafił poradzić sobie z takim problemem, to my też damy radę.
Nie wszystkim jednak życie ułożyło się po ich myśli.
PTSD (Posttraumatic Stress Disorder) czyli Zespół Stresu Bojowego było czymś równie kosmicznym w naszej armii jak sposób na AIDS dla medyków. Zostaliśmy sami ze swoimi problemami i chorobami, które przyleciały z nami z tej odległej krainy.


P.S. Teks pisany 20 lat po misji. Możliwe, że wdarły się jakieś nieścisłości dotyczące chronologii poszczególnych zdarzeń. 
Koniec :)


Tym którzy zostali na wiecznej wachcie. 























Prezentowana publikacja ani żaden jej fragment nie może być powielany lub rozpowszechniany w jakiejkolwiek formie bez uprzedniego zezwolenia.

Komentarze